Выбрать главу

- Na Boga, masz irlandzką gadkę! - zawołał właściciel baru, nie do końca pewny, czy ma tolerować tego śmiałego gościa, czy raczej traktować go z góry. - A więc podoba ci się mój wygląd?

- Jasne - rzekł McMurdo.

- I ktoś ci powiedział, że masz się ze mną spotkać?

- Tak.

- A kto?

- Brat Scanlan z loży 341 w Vermissie. Piję pańskie zdrowie, panie radny, a także za to, żebyśmy się lepiej poznali.

Uniósł do ust kieliszek, który mu podano, i, pijąc, odchylił nieco mały palec.

McGinty, który bardzo uważnie go obserwował, uniósł swe grube czarne brwi.

- A więc to tak! - powiedział. - Musze się dokładniej przyjrzeć temu panu.

- McMurdo.

- Panie McMurdo, w tych stronach nie wierzymy w to, co nam się mówi. Proszę pójść

na chwilę ze mną.

Było tam małe pomieszczenie, w którym przy każdej ze ścian stały beczki. McGinty dokładnie zamknął drzwi, a następnie usiadł na jednej z nich, w zamyśleniu gryząc cygaro i świdrując towarzysza tymi swymi oczami, budzącymi niepokój. Przez kilka minut milczał. McMurdo nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego tym badaniem. Stał z jedną ręką w kieszeni płaszcza, drugą podkręcał swój rudy wąs. Nagle McGinty się pochylił i wyciągnął rewolwer.

- Popatrz, mój żartownisiu! - powiedział. - Gdybym doszedł do wniosku, że sobie z nami pogrywasz, to długo byś nie pożył.

- To dość dziwne powitanie - odparł z godnością McMurdo. - Mistrz loży wita w taki sposób nieznajomego brata?

- Tak. Ale właśnie to musisz udowodnić. I niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli ci się nie uda. Gdzie zostałeś przyjęty?

- W loży 29 w Chicago.

- Kiedy?

- 24 czerwca 1872 roku.

- Kto był mistrzem loży?

- James H. Scott.

- Kto zarządzał twoim rejonem?

- Barholomew Wilson.

- Ha! Całkiem nieźle wypadłeś w tym teście. Co tutaj robisz?

- Pracuję tak samo jak pan. Tyle że mam gorszą robotę.

- Widzę, że na wszystko masz gotową odpowiedź.

- Tak. Zawsze byłem wygadany.

- A jesteś też szybki w działaniu?

- Tak mówią ci, którzy znają mnie najlepiej.

- Cóż, możemy cię sprawdzić szybciej, niż ci się wydaje. Słyszałeś coś o tutejszej loży?

- Słyszałem, że trzeba być niezłym twardzielem, by zostać przyjętym do miejscowego bractwa.

- I bardzo dobrze pan słyszał, panie McMurdo. Dlaczego opuścił pan Chicago?

- Niech to szlag! Nie zamierzam nikomu o tym opowiadać.

McGinty szerzej otworzył oczy. Nie był przyzwyczajony do takich odpowiedzi

i najwyraźniej go to rozbawiło.

- A czemu nie chce mi pan tego powiedzieć?

- Ponieważ bratu nie wolno okłamywać drugiego brata.

- A więc prawda jest zbyt nieprzyjemna, by o niej mówić?

- Jeśli pan chce, może pan to tak ująć.

- Niech pan zrozumie, nie może pan oczekiwać, żebym ja jako mistrz loży przyjął człowieka, za którego przeszłość nie mogę ręczyć.

McMurdo wyglądał na zdumionego. Wyjął z wewnętrznej kieszeni zmięty wycinek z gazety.

- Nie doniósłby pan na brata? - spytał.

- Spiorę cię po pysku, jeśli jeszcze raz to usłyszę - zawołał ze złością McGinty.

- Ma pan rację, panie radny - rzekł potulnie McMurdo. - Jestem panu winien przeprosiny. Powiedziałem to bez zastanowienia. Wiem, że w pańskich rękach jestem bezpieczny. Proszę spojrzeć na tę notatkę.

McGinty rzucił okiem na krótki artykuł o zastrzeleniu niejakiego Jonasa Pinto w barze „Jezioro” przy Market Street w Chicago w pierwszym tygodniu 1874 roku.

- To twoja robota? - spytał, oddając wycinek.

McMurdo kiwnął głową.

- Czemu go zastrzeliłeś?

- Pomagałem Wujowi Samowi robić dolary. Może moje nie były takie „złote” jak jego, ale wyglądały równie dobrze i łatwiej je było zarobić. Ten Pinto pomagał mi je opchnąć.

- Co robił?

- No, wprowadzać do obiegu fałszywe pieniądze. Powiedział, że podzielimy się pół na pół. Może i rzeczywiście chciał się podzielić, ale nie czekałem na to. Załatwiłem go i wyjechałem do zagłębia węglowego.

- Dlaczego akurat tutaj?

- Bo czytałem, że w tych okolicach nie zadają zbyt dużo pytań.

McGinty się roześmiał.

- Najpierw byłeś fałszerzem, potem zostałeś mordercą i wreszcie przyjechałeś w te strony w nadziei, że przywitają cię tu z otwartymi ramionami?

- Coś w tym stylu - odparł McMurdo.

- Hm, wydaje mi się, że daleko zajdziesz. A powiedz, możesz nadal robić te fałszywe

dolary?

McMurdo wyjął z kieszeni z pół tuzina banknotów.

- Te nigdy nie opuściły mennicy w Filadelfii - powiedział.

- Co ty powiesz! - McGinty zbliżył pieniądze do światła, trzymając je w swej ogromnej dłoni, owłosionej jak u goryla. - Nie widzę żadnej różnicy. Na Boga! Wydaje mi się, że będziemy mieli z ciebie pożytek! Poradzimy sobie, mając w swych szeregach paru złych ludzi, przyjacielu McMurdo. Zawsze mogą nadejść takie czasy, gdy każdy będzie musiał odegrać swoją rolę. Gdybyśmy nie odgryzali się tym, którzy nas atakują, wkrótce znaleźlibyśmy się pod ścianą.

- Wydaje mi się, że mogę wam w tym pomóc.

- Masz mocne nerwy. Nawet nie drgnąłeś, kiedy wyciągnąłem ten rewolwer.

- To nie ja byłem w niebezpieczeństwie.

- A kto?

- Pan, panie radny - McMurdo wyciągnął odbezpieczony pistolet z bocznej kieszeni kurtki. - Cały czas miałem pana na muszce. Sądzę, że strzeliłbym równie szybko jak pan.

- Na Boga! - twarz McGinty’ego poczerwieniała ze złości, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. - Muszę przyznać, że takiego diabła nie mieliśmy tu już od lat. Wydaje mi się, że loża jeszcze będzie z ciebie dumna. A ty czego tu, u diabła, chcesz? Nie mogę nawet pięć minut spokojnie pogadać z dżentelmenem, bo zaraz musisz się tutaj pchać?

Barman stał, zmieszany.

- Przepraszam pana, panie radny, ale przyszedł Ted Baldwin. Mówi, że musi się z panem natychmiast widzieć.

Przekazywanie tej wiadomości było niepotrzebne, bo znad ramienia barmana wyglądała już zacięta, okrutna twarz samego Teda Baldwina. Odepchnął pracownika i zamknął za nim drzwi.

- A więc to tak - rzekł, rzucając wściekłe spojrzenie McMurdo. - Dotarłeś tu pierwszy, tak? Chciałbym powiedzieć panu parę słów o tym człowieku, panie radny.

- To powiedz to teraz, przy mnie! - zawołał McMurdo.

- Powiem, kiedy będę chciał, i tak jak mi się spodoba!

- Hola, hola! - odezwał się McGinty, wstając ze swojej beczki. - Tak nie będziemy gadać. Mamy nowego brata, Baldwin, i nie godzi się witać go w ten sposób. No dalej, człowieku, podaj mu rękę i się pogódźcie.

- Nigdy! - wrzasnął rozwścieczony Baldwin.

- Powiedziałem mu, że jeśli czuje się pokrzywdzony, możemy się bić - rzekł McMurdo. - Mogę z nim walczyć albo na pięści, albo taką bronią, jaką sam wybierze. Panie radny, pozostawiam to panu do rozstrzygnięcia jako mistrzowi loży.

- A o co chodzi?

- O pewną młodą damę. Uważam, że może wybrać tego, którego chce.

- Doprawdy?! - krzyknął Baldwin.

- Jako że obaj jesteście braćmi z loży, to uważam, że pani ma wolny wybór - rzekł

mistrz.

- A więc taka jest pańska decyzja?

- Tak, taka jest decyzja mistrza, Tedzie Baldwinie - rzekł McGinty ze złośliwym uśmiechem. - A co? Chciałbyś ją może podważyć?

- A więc tak pan traktuje kogoś, kto wiernie stał u pańskiego boku przez pięć lat? I tylko po to, żeby zadowolić jakiegoś przybłędę, którego nigdy w życiu pan nie widział? Nie będziesz wiecznie mistrzem loży, Jacku McGinty! Na Boga, przy następnym głosowaniu.

Radny skoczył na niego jak tygrys. Jego dłoń zacisnęła się na gardle Baldwina. Rzucił go na beczki. W tej wściekłości zadusiłby brata na śmierć, gdyby nie wtrącił się McMurdo.