- Spokojnie, panie radny! Spokojnie, na Boga! - krzyknął, odciągając go do tyłu.
McGinty zwolnił chwyt, a Baldwin, przerażony i wstrząśnięty, z trudem łapiąc oddech
i drżąc na całym ciele, jak ktoś, kto właśnie spojrzał śmierci w oczy, usiadł na beczce, na którą rzucił go mistrz.
- Dawno się już o to prosiłeś, Tedzie Baldwinie! Dostałeś to, na co zasłużyłeś! - wrzasnął McGinty. Jego ogromny tors unosił się i opadał. - Może ci się wydaje, że gdybym przegrał w głosowaniu na mistrza, zająłbyś moje miejsce? Loża o tym zadecyduje. Ale dopóki ja tu jestem mistrzem, żaden człowiek nie podniesie na mnie głosu i nie będzie kwestionował moich decyzji.
- Nic do pana nie mam - wymamrotał Baldwin, macając się po obolałym gardle.
- Dobrze. A więc w takim razie - stwierdził głośno ten drugi, w jednej chwili znów wpadając w jowialny nastrój - znów wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. I niech tak się ta sprawa skończy.
Zdjął z półki butelkę szampana i odkręcił korek.
- A teraz - ciągnął, napełniając trzy wysokie kieliszki - wypijmy na zgodę za naszą lożę. Nie może być między nami żadnych waśni. Połóż lewą rękę na moim jabłku Adama. Powiedz, Tedzie Baldwinie, co cię dręczy, bracie?
- Na niebie są ciemne chmury - odparł Baldwin.
- Ale rozwieją się na zawsze.
- Przysięgam, że tak będzie.
Trzej mężczyźni opróżnili swoje kieliszki. Następnie przeprowadzono taką samą ceremonię pomiędzy Baldwinem i McMurdo.
- No i proszę! - zawołał McGinty, zacierając ręce. - Nie ma już między nami waśni. Jeśli posuniecie się dalej, loża was osądzi, a w tych okolicach ma ona ciężką rękę, wie o tym dobrze brat Baldwin, a ty się cholernie szybko o tym przekonasz, bracie McMurdo, jeśli będziesz się prosił o kłopoty!
- Przysięgam, że nie śpieszno mi do tego - rzekł McMurdo i wyciągnął rękę do Baldwina. - Jestem bardzo porywczy, ale też szybko przebaczam. Mówią, że to przez moją gorącą irlandzką krew. Co do mnie, sprawa jest zakończona, i nie żywię do ciebie urazy.
Baldwin musiał uścisnąć wyciągniętą do niego dłoń, bo patrzyły na niego złowrogie oczy straszliwego mistrza. Jednakże z jego pochmurnej twarzy można było wyraźnie wyczytać, że słowa McMurdo w ogóle go nie przekonały.
McGinty poklepał ich obu po ramieniu.
- No, no. Te dziewczyny, ach te dziewczyny! I pomyśleć tylko, że jakaś baba miałaby stanąć pomiędzy moimi dwoma chłopakami. To diabelska sprawka. No cóż, wygląda na to, że sama dziewczyna musi rozstrzygnąć ten problem. A to już nie należy do mistrza loży, i chwała Bogu! Mamy i bez tego mnóstwo kłopotów. Bracie McMurdo, niniejszym zostajesz przyjęty do loży 341. Mamy tu własne zwyczaje i metody, inne niż w Chicago. Spotykamy się w sobotę w nocy. Jeśli przyjdziesz, wtedy ostatecznie przyjmiemy cię do naszego bractwa w dolinie Vermissy.
4 ze staroceltyckiego ‘kochanie’
Rozdział trzeci
Następnego dnia po owym wieczorze, kiedy to wydarzyło się tyle interesujących rzeczy, McMurdo wyprowadził się od starego Jacoba Shaftera. Znalazł sobie nową kwaterę u wdowy MacNamara na obrzeżach miasta. Scanlan, jego pierwszy znajomy z pociągu, wkrótce potem przeprowadził się do Vermissy, i zamieszkali razem. Byli jedynymi lokatorami, a gospodyni -stara pogodna Irlandka - zostawiła ich samym sobie. Mogli więc swobodnie rozmawiać i działać, co zawsze bardzo cieszy mężczyzn mających wspólne sekrety.
McMurdo na tyle udobruchał Shaftera, że ten pozwolił mu przychodzić do siebie na posiłki, kiedy tylko młody Irlandczyk miał na to ochotę, tak więc jego związek z Ettie bynajmniej się nie skończył. Wręcz przeciwnie, w miarę jak mijały kolejne tygodnie, stawali się sobie coraz bliżsi.
W sypialni w swoim nowym mieszkaniu McMurdo poczuł się na tyle bezpiecznie, że wyciągnął matryce do fałszowania pieniędzy. Po złożeniu przysięgi o zachowaniu sekretu niektórzy bracia z loży przyszli je obejrzeć. Każdy wyniósł w kieszeni trochę fałszywych pieniędzy, wybitych tak umiejętnie, że nie było problemów z ich upłynnieniem i nie wiązało się praktycznie z żadnym ryzykiem. Towarzysze McMurdo zachodzili w głowę, po co w ogóle podejmował jakąkolwiek pracę. On jednak wyjaśniał wszystkim, którzy go o to pytali, że gdyby żył, nie mając żadnych legalnych dochodów, bardzo szybko ściągnąłby sobie na głowę policję.
I rzeczywiście. Pewien policjant już deptał mu po piętach, jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności łowca przygód wyszedł na tym raczej dobrze niż źle. Po wprowadzeniu do loży rzadko się zdarzało, by McMurdo nie zjawił się wieczorem w barze McGinty’ego. Przychodził tam, by bliżej się zapoznać z „chłopakami”, jak jowialnie zwano ów niebezpieczny gang rządzący całą okolicą. Był hardy, nie bał się mówić, co myśli, wszyscy szybko go polubili. To, jak prędko i sprytnie poradził sobie ze swym przeciwnikiem w pewnej bójce, zyskało mu wśród braci szacunek. Kolejny incydent zaś sprawił, że zaczęli cenić go jeszcze bardziej.
Pewnej nocy, gdy w barze było najtłoczniej, drzwi nagle się otworzyły, i do środka wszedł mężczyzna w niebieskim mundurze i spiczastej czapce policji kopalni. Była to specjalna organizacja, utworzona przez koleje oraz właścicieli kopalń do wspierania działań zwykłej policji, która była kompletnie bezradna w obliczu zorganizowanej przestępczości, siejącej postrach w całym okręgu. Gdy wszedł do baru, rozmowy natychmiast ucichły. Obrzucono go zaciekawionymi spojrzeniami. Układy pomiędzy policją a przestępcami są w pewnych rejonach Stanów dość specyficzne, i sam McGinty, który akurat stał za barem, bynajmniej nie okazał zaskoczenia, gdy wśród jego klientów pojawił się przedstawiciel prawa.
- Whisky, bez lodu. Noc jest dzisiaj zimna - rzekł policjant. - My się chyba jeszcze nie znamy, panie radny.
- A, to pan jest tym nowym kapitanem - powiedział McGinty.
- Właśnie. Mamy nadzieję, że pan, panie radny, i inni wpływowi obywatele pomogą nam utrzymać praworządność w tym mieście. Jestem kapitan Marvin.
- Lepiej by nam było bez pana, kapitanie Marvin - odparł zimno McGinty. - Mamy naszą własną miejską policję i nie potrzebujemy tu takiego towaru z importu jak pan. Jest on tylko najemnym narzędziem kapitalistów, wynajętym, by tłuc biedniejszych obywateli lub strzelać do nich.
- No, no. Nie będziemy się o to spierać - rzekł przyjaźnie policjant. - Myślę, że wszyscy robimy to, co uważamy za swój obowiązek, jednak nie możemy postrzegać go tak samo - pociągnął ze swojej szklanki i odwrócił się, by wyjść, gdy nagle jego wzrok spotkał się z ponurym spojrzeniem Johna. - No proszę! - zawołał, mierząc go oczyma. - Widzę, że jest tu mój stary znajomy.
McMurdo odsunął się od niego.
- Nigdy w życiu nie byłem twoim przyjacielem ani przyjacielem żadnego przeklętego gliniarza - powiedział.
- Znajomy nie musi zaraz być przyjacielem - odrzekł kapitan z szerokim uśmiechem. -Ty jesteś John McMurdo z Chicago. Nawet nie próbuj zaprzeczać.
McMurdo wzruszył ramionami.
- Nie zaprzeczam - odparł. - Myślisz, że wstydzę się własnego nazwiska?
- Masz ku temu wszelkie powody.
- Co, u diabła, chcesz przez to powiedzieć? - ryknął McMurdo, unosząc zaciśnięte pięści.
- Spokojnie, John. Nie wystraszysz mnie tym wrzaskiem. Byłem policjantem w Chicago, zanim trafiłem do tej przeklętej kopalni. I kiedy widzę oszusta z Chicago, to dobrze wiem, z kim mam do czynienia.
Jego rozmówcy zrzedła mina.
- Nie mów mi, że Marvin z głównej komendy w Chicago to ty! - zawołał.
- Ten sam stary Teddy Marvin, do usług. Nie zapomnieliśmy, że zastrzeliłeś Jonasa Pinto.
- Ja go nie zastrzeliłem.