Выбрать главу

- Doprawdy? I mówi to bezstronny świadek, co? Jego śmierć była ci bardzo na rękę, bo inaczej przymknęliby cię za fałszowanie pieniędzy. Cóż, było, minęło. A między nami, choć być może nie powinienem ci tego mówić, i tak nie mogli ci postawić niepodważalnych zarzutów, więc nawet jutro mógłbyś wrócić do Chicago.

- Jest mi bardzo dobrze tu, gdzie jestem.

- Jak chcesz. Zamiast mi podziękować, pyskujesz.

- Mam wrażenie, że chciałeś dobrze. A więc dziękuję - rzekł McMurdo tonem, w którym bynajmniej nie było słychać wdzięczności.

- Będę trzymał gębę na kłódkę tak długo, jak długo będziesz prowadził uczciwe życie -rzekł kapitan. - Ale, na Boga, jeśli znów coś wywiniesz, to będzie już inna historia. Dobranoc, McMurdo, dobranoc, panie radny.

Policjant wyszedł z baru, a całe zajście sprawiło, że McMurdo stał się lokalnym bohaterem. Już wcześniej szeptano o tym, co robił w dalekim Chicago. On jednak zbywał wszystkie pytania uśmiechem jak ktoś, kto nie chciał być uważany za kogoś ważnego. Teraz jednak sprawa została oficjalnie potwierdzona. Bywalcy baru stłoczyli się wokół niego, by serdecznie uścisnąć mu dłoń. Od tego czasu traktowali go jak swojego. McMurdo potrafił bardzo dużo wypić, i nie było tego po nim widać, jednak tego wieczoru, gdyby nie Scanlan, który zaprowadził go do domu, nasz bohater z całą pewnością spędziłby noc pod barem.

W sobotę w nocy McMurdo został oficjalnie przyjęty do loży. Myślał, że stanie się jednym z nich bez żadnej ceremonii, bo przeszedł już inicjację w Chicago. W Vermissie jednak obowiązywały szczególne rytuały, z których miejscowe bractwo było dumne i którym musiał być poddany. Zgromadzenie odbywało się w wielkim pomieszczeniu w Union House, które zarezerwowane było na takie okazje. Tej nocy zebrało się około sześćdziesięciu członków bractwa, nie byli to jednak bynajmniej wszyscy należący do tej organizacji, bo w dolinie i za otaczającymi ją górami działały inne loże. Zawsze, kiedy odbywało się coś ważnego, loże wysyłały swoich przedstawicieli, aby przestępstwo popełniali ludzie, nie znani w danej miejscowości. Ogólnie w okręgu węglowym było ich nie mniej niż pięciuset.

W pustawej sali zgromadzeń mężczyźni siedzieli przy długim stole. Z boku stał drugi stół, zastawiony butelkami i kieliszkami, i niektórzy ze zgromadzonych już niecierpliwie na niego zerkali. McGinty siedział u szczytu stołu. Na bujnej czarnej czuprynie miał założoną płaską czapkę z czarnego aksamitu, a na szyi zawieszoną fioletową stułą, co sprawiało, że wyglądał jak ksiądz odprawiający jakiś osobliwy rytuał. Po jego prawej i lewej stronie siedzieli wyżsi rangą członkowie loży. Wśród nich można było dostrzec okrutną przystojną twarz Teda Baldwina. Każdy z członków miał na sobie jakiś szal lub medalion, będący oznaką pełnionej przez niego funkcji.

W większości byli to dojrzali mężczyźni, jednak pozostali zgromadzeni byli młodzieńcami w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat, gotowymi wypełnić rozkazy swych zwierzchników. Wśród starszych mężczyzn wielu było takich, których rysy zdradzały drapieżną duszę i pogardę dla prawa. Patrząc na tych ludzi, trudno było uwierzyć, że ci młodzieńcy o pełnych zapału, szczerych twarzach rzeczywiście byli niebezpiecznymi mordercami o kompletnie zdeprawowanych charakterach, którzy szczycili się sprawnością i swymi wyczynami. Teraz patrzyli z ogromnym szacunkiem na człowieka, który miał reputację kogoś, kto wykonywał, jak to nazywali, „czystą robotę”.

Ci ludzie byli zdeprawowani do tego stopnia, iż uważali za rycerskie i godne pochwały zgłaszanie się na ochotnika, by zabić człowieka, który nigdy ich nie skrzywdził i którego w wielu przypadkach nigdy wcześniej nie widzieli. Po wykonanej robocie kłócili się o to, który z nich zadał śmiertelny cios, i zabawiali towarzystwo opowiadaniem o krzykach i agonii ofiary.

Początkowo utrzymywali swoje działania w tajemnicy, jednak w czasach, których dotyczy ta opowieść, ich poczynania stały się całkowicie otwarte, bo ciągłe porażki wymiaru sprawiedliwości pokazały im, że z jednej strony nikt nie odważy się przeciwko nim zeznawać, zaś z drugiej mają do dyspozycji niezliczoną rzeszę popleczników, których zawsze można wezwać na świadków, oraz pełną po brzegi skrzynię ze skarbami, z jakiej można zaczerpnąć fundusze, by zatrudnić najlepszego prawnika w całym stanie. W ciągu dziesięciu lat ich przestępczej działalności nikogo nie skazano, a jedynym niebezpieczeństwem grożącym wykonawcom wyroków były same ofiary, które mimo przewagi liczebnej przeciwnika i efektu zaskoczenia od czasu do czasu któregoś raniły.

McMurdo został wcześniej ostrzeżony, że czeka go jakaś próba, nikt jednak nie chciał mu powiedzieć, na czym miała polegać. Dwóch pełnych powagi braci wyprowadziło go do innego pomieszczenia. Zza przepierzenia z desek słyszał szmer wielu głosów w sali zgromadzeń. Parę razy padło jego nazwisko, wiedział, że dyskutują o nim. Potem pojawił się wewnętrzny strażnik,

przez pierś miał przewieszoną zielono-złotą szarfę.

- Mistrz loży rozkazuje, by go związać, przewiązać mu oczy i wprowadzić do sali -powiedział.

We trzech zdjęli mu płaszcz, podwinęli prawy rękaw koszuli i liną związali mocno ręce ponad łokciami. Następnie włożyli mu na głowę gruby czarny kaptur i opuścili go na oczy. Po tych przygotowaniach wprowadzili Johna do sali zgromadzeń.

McMurdo niczego nie widział, ledwie mógł oddychać i tylko słyszał szmer rozmów dookoła. Z oddali dobiegł głęboki głos McGinty’ego:

- Johnie McMurdo, czy jesteś już członkiem Prześwietnego zakonu wolnych ludzi?

Skłonił się, by potwierdzić.

- Czy należysz do loży 29 w Chicago?

Znów się skłonił.

- Ciemne noce są nieprzyjemne - powiedział głos.

- Tak, dla podróżnych znajdujących się w drodze - odparł McMurdo.

- Niebo pokrywają ciemne chmury.

- Tak, zbliża się burza.

- Jesteście usatysfakcjonowani, bracia? - spytał mistrz loży.

Rozległ się potakujący szmer głosów.

- Teraz wiemy, bracie, dzięki hasłu i odzewowi, że jesteś rzeczywiście jednym z nas -rzekł McGinty. - Chcemy ci jednak powiedzieć, że w tym hrabstwie tak samo jak w innych w tej okolicy mamy pewne rytuały, jak również obowiązki, które mogą wypełniać tylko odpowiedni ludzie. Czy jesteś gotów na próbę?

- Tak.

- Czy twoje serce jest mężne?

- Tak.

- A więc wystąp krok naprzód, aby to udowodnić.

Gdy tylko to uczynił, poczuł dwa ostre przedmioty przyciśnięte do oczu. Wydawało mu się, że jeśli postąpi jeszcze krok, straci oczy. Zebrał się jednak w sobie i zdecydowanie wystąpił naprzód, a wtedy ucisk ustąpił. Usłyszał pomruk aprobaty ze strony zgromadzonych.

- Ma mężne serce - powiedział głos. - A czy potrafisz znieść ból?

- Tak jak każdy inny człowiek - odpowiedział.

- Sprawdźcie go!

Gdy poczuł straszliwy rozdzierający ból w przedramieniu, ledwo udało mu się powstrzymać od krzyku. Omal nie stracił przytomności, zagryzł jednak wargi i zacisnął pięści, żeby stłumić jęk.

- Potrafię znieść więcej niż to! - powiedział.

Tym razem pomruk aprobaty był o wiele głośniejszy. Jeszcze nikt nie zrobił tak dobrego wrażenia, gdy przyjmowano go do loży. Poczuł, że czyjeś ręce klepią go po plecach i zsuwają mu z głowy kaptur. Stał, mrugając oczami i uśmiechając się, gdy zebrani podchodzili do niego z gratulacjami.

- Jeszcze jedno, bracie McMurdo - rzekł McGinty. - Składałeś już przysięgę, że dochowasz tajemnicy i będziesz wierny bractwu, a więc musisz być świadom, że karą za jej złamanie jest natychmiastowa i nieunikniona śmierć.

- Jestem tego świadom - powiedział McMurdo.

- I będziesz akceptował decyzje mistrza loży, niezależnie od wszelkich okoliczności?