- Oczywiście, mówiłem za siebie - powiedział. - Jak pan wie, jestem tutaj nowy, i to wszystko jest mi obce. Nie powinienem się odzywać, panie Morris, skoro pan uważa, że ma mi coś do powiedzenia, to chciałbym to usłyszeć.
- I donieść o tym mistrzowi McGinty’emu? - wtrącił rozgoryczony Morris.
- Jest pan wobec mnie niesprawiedliwy, naprawdę - odpowiedział ostro McMurdo. -
Jestem lojalny wobec loży i mówię panu o tym bez ogródek, ale nigdy nikomu nie zdradzam tego, co ktoś wyznał mi w zaufaniu. Wszystko, co pan mi powie, zostanie między nami, ale muszę go ostrzec, że być może nie znajdzie pan u mnie ani pomocy, ani współczucia.
- Już ich nie szukam - rzekł Morris. - Chcę wszystko szczerze wyznać. Wiem, że wraz z tym, co opowiem, składam swoje życie w pańskie ręce. Być może jest pan złym człowiekiem, ale wczoraj w nocy odniosłem wrażenie, że pan tylko udaje złego; jest pan tutaj dopiero od niedawna i w przeciwieństwie do pozostałych ma pan jeszcze sumienie. To dlatego chciałem z panem porozmawiać.
- Co mi pan ma do powiedzenia?
- Jeśli mnie zdradzisz, bądź przeklęty!
- Już mówiłem, że pana nie zdradzę.
- W takim razie proszę mi powiedzieć, czy gdy przystępował pan do loży masońskiej w Chicago i składał przysięgę na miłość i wierność bliźniemu, przyszło panu kiedykolwiek do głowy, że może to doprowadzić go do zbrodni?
- Skoro nazywa pan to zbrodnią. - odparł McMurdo.
- Nazywam to zbrodnią! - krzyknął Morris głosem drżącym od emocji. - Nie za wiele pan widział, skoro może pan to nazywać inaczej. A czy nie było zbrodnią tak dotkliwe pobicie ubiegłej nocy starego człowieka, który mógłby być pańskim ojcem, że krew splamiła jego siwe włosy? Czy to nie była zbrodnia? A jak inaczej pan by to nazwał?
- Niektórzy nazwaliby to wojną - rzekł McMurdo. - Bezwzględną walką dwóch klas, w której każda strona uderza najdotkliwiej jak może.
- Pomyślał pan o czymś takim, gdy przystępował do loży masońskiej w Chicago?
- Nie, oczywiście, że nie.
- Mnie też coś takiego nie przyszłoby nawet do głowy, gdy przystępowałem do loży w Filadelfii. To było po prostu zgromadzenie zapewniające wszystkim korzyści. Miejsce, gdzie można było się spotkać z towarzyszami. Potem dowiedziałem się o Vermissie, niech przeklęta będzie godzina, gdy po raz pierwszy usłyszałem tę nazwę, i przyjechałem tutaj, by zadbać o swe interesy! Dobry Boże, kto by pomyślał! Przywiozłem ze sobą żonę i trójkę dzieci. Otworzyłem pasmanterię na rynku i nieźle mi się powodziło. Rozeszły się pogłoski, że jestem masonem, i zmuszono mnie do przystąpienia do miejscowej loży. Podobnie jak panu ubiegłej nocy wypalono mi znamię hańby na ręce; o wiele gorsze znamię noszę w sercu. Zrozumiałem, że znalazłem się pod rozkazami jakiegoś skończonego łotra, uwikłany w zbrodniczą sieć. I co mogłem zrobić? Każde słowo, jakie wypowiadałem, by coś zmienić na lepsze, było odbierane jako zdrada, tak samo jak ubiegłej nocy. Nie mogę stąd uciec, bo mój sklep jest wszystkim, co posiadam. Jeśli opuszczę to stowarzyszenie, jestem pewien, że mnie zamordują, i Bóg jeden wie, co zrobią mojej żonie i moim dzieciom. O Boże, to straszne! Straszne! - zasłonił twarz dłońmi, a całe jego ciało drżało wstrząsane konwulsyjnym szlochem.
McMurdo wzruszył ramionami.
- Był pan za miękki do takiej roboty - powiedział. - Nie jest pan typem człowieka, który się do tego nadaje.
- Miałem sumienie i swoją wiarę, ale oni zrobili ze mnie przestępcę. Dali mi taką jedną robotę. Wiedziałem, że gdybym się wycofał, nie uszłoby mi to na sucho. Może jestem tchórzem? Może to myśl o mojej biednej żonie i dzieciach robi ze mnie tchórza? Tak czy inaczej, poszedłem i zrobiłem to. Będzie mnie to prześladowało do końca życia.
Dwadzieścia mil stąd, za tym łańcuchem górskim stoi samotny dom. Kazali mi czekać przy drzwiach, tak samo jak panu ubiegłej nocy. Nie ufali mi do końca. Pozostali weszli do środka. Kiedy wrócili, ich ręce były we krwi aż po łokcie. Gdy odchodziliśmy, w domu krzyczało dziecko, jak się okazało, pięcioletni chłopiec, na którego oczach mordowali ojca. Wzbudziło to we mnie taki strach, że prawie zemdlałem, ale musiałem udawać chojraka i się uśmiechać, bo dobrze wiedziałem, że gdybym zachował się inaczej, następnym razem wyszliby z zakrwawionymi rękoma z mojego domu, i to mój mały Fred krzyczałby nad zabitym ojcem.
Wtedy byłem już przestępcą, który brał udział w morderstwie. Byłem na zawsze stracony w tym życiu i skazany na potępienie po śmierci. Jestem katolikiem, ale gdy ksiądz dowiedział się, że zostałem wykonawcą wyroków, nie chciał zamienić już ze mną słowa. Zostałem ekskomunikowany. Zmierza pan tą samą drogą, pytam więc pana: dokąd to prowadzi? Czy pan jest gotów zostać mordercą i z zimną krwią zabijać ludzi, czy też możemy coś zrobić, żeby to powstrzymać?
- A co chciałby pan zrobić? - spytał ostro McMurdo. - Zeznawałby pan?
- Broń Boże! - zawołał Morris. - Sama myśl o tym kosztowałaby mnie życie.
- No i dobrze - rzekł McMurdo. - Uważam, że jest pan słabym człowiekiem i za bardzo się tym wszystkim przejmuje.
- Za bardzo?! Zobaczymy, gdy jeszcze trochę pan tutaj pożyje. Niech pan spojrzy na tę dolinę! Widzi pan tę chmurę dymu z setek kominów, która nad nią wisi? Mówię panu, że chmura morderstw jest tutaj jeszcze gęstsza i wisi jeszcze niżej nad głowami ludzi. To jest Dolina strachu, Dolina śmierci. Ludzie żyją tu w strachu od świtu do nocy. Poczekaj, młody człowieku, a sam się o tym przekonasz.
- Kiedy zobaczę więcej, dam panu znać, co o tym myślę - odparł beztrosko McMurdo. -Natomiast oczywistym jest, że nie pasuje pan do tego miejsca i im szybciej sprzeda pan swój interes, nawet jeśli miałby pan dostać dziesięć centów za dolara, tym lepiej dla niego. Niech się pan nie obawia, nie zdradzę tego, co mi pan powiedział. Ale na Boga, jeśli dojdę do wniosku, że jest pan donosicielem.
- Nie! Nie! - zawołał żałośnie Morris.
- Dobrze, pozostańmy przy tym. Będę pamiętał, co mi pan powiedział, i może któregoś dnia jeszcze do tego wrócimy. Zakładam, że miał pan dobre intencje, mówiąc mi o tym wszystkim. A teraz idę do domu.
- Jeszcze jedno słowo, zanim pan odejdzie - rzekł Morris. - Być może widziano nas razem. Będą pytali, o czym rozmawialiśmy.
- Aha, dobrze, że pan o tym pomyślał.
- Oferowałem panu pracę sprzedawcy w moim sklepie.
- A ja odmówiłem. To nasza sprawa. Do widzenia, bracie Morrisie, i oby ci się w przyszłości lepiej wiodło.
Jeszcze tego samego popołudnia, gdy McMurdo, pogrążony w myślach, siedział przy piecu w swoim salonie i palił fajkę, drzwi otworzyły się z impetem, i stanęła w nich olbrzymia postać mistrza McGinty’ego. Przekazał mu znak bractwa, a potem usiadł naprzeciwko młodego człowieka i przez jakiś czas uparcie mu się przyglądał, McMurdo równie z uporem wpatrywał się w mistrza loży.
- Nieczęsto wybieram się w gości, bracie McMurdo - powiedział wreszcie. - Pewnie dlatego, że jestem zbyt zajęty sprawami ludzi, którzy przychodzą do mnie. Pomyślałem sobie jednak, że zrobię wyjątek i zajrzę do ciebie.
- Uczynił mi pan tym wielki zaszczyt, panie radny - odparł serdecznie McMurdo, wyjmując butelkę whisky z kredensu. - Tym większy, że nieoczekiwany.
- Jak tam ramię? - spytał mistrz.
McMurdo skrzywił się.
- Trudno o nim zapomnieć - powiedział. - Ale warto było.
- Tak, warto - odparł McGinty. - Przynajmniej dla tych, którzy są poddawani temu rytuałowi, by być lojalni i pomocni dla loży. A właśnie, czy nie rozmawiałeś przypadkiem dziś rano z bratem Morrisem na Miller Hill?
Pytanie to padło tak nieoczekiwanie, że McMurdo ucieszył się, iż miał gotową odpowiedź.
Roześmiał się głośno.