Выбрать главу

McMurdo pomyślał o starym bracie Morrisie.

- Wiesz, już drugi raz słyszę, jak ktoś tak nazywa tę dolinę - powiedział. - Niektórych z was jej cień rzeczywiście przytłacza.

- On sprawia, że każda chwila naszego życia jest coraz mroczniejsza. Czy myślisz, że Ted Baldwin nam przebaczył? On się ciebie boi, inaczej nie mielibyśmy szans. Gdybyś tylko widział, jak na mnie patrzy tymi swoimi ciemnymi głodnymi oczyma!

- Na Boga! Jak go tylko na tym przyłapię, nauczę go lepszych manier! Ale posłuchaj, moja dziewczynko, nie możemy stąd wyjechać. Proszę, zrozum to wreszcie. Jeśli pozwolisz mi załatwić to po swojemu, postaram się znaleźć jakiś sposób, by z honorem uwolnić się od tego wszystkiego.

- W takich sprawach nie ma mowy o żadnym honorze.

- No cóż, ty tak to widzisz. Ale jeśli dasz mi pół roku, spróbuję tak załatwić sprawy, bym mógł stąd wyjechać, nie wstydząc się spojrzeć innym w twarz.

Dziewczyna roześmiała się radośnie.

- Pół roku?! - zawołała. - Obiecujesz mi to?

- No, może siedem czy osiem miesięcy, ale najdalej w ciągu roku zostawimy tę dolinę.

To było wszystko, co Ettie udało się osiągnąć. Teraz widziała już to odległe światełko,

które rozświetlało ponury mrok najbliższej przyszłości. Wróciła do domu ojca, czując, że jest jej tak lekko na sercu, jak jeszcze nigdy nie było od chwili, gdy John McMurdo pojawił się w jej życiu.

Można by pomyśleć, że skoro był członkiem loży, wiedział o wszystkich poczynaniach stowarzyszenia. Wkrótce jednak miał się przekonać, że organizacja była znacznie bardziej złożona i sięgała dużo dalej. Nawet mistrz McGinty o wielu rzeczach nie wiedział. Był natomiast pewien urzędnik mieszkający w Hobson’s Patch, który pełnił funkcję delegata hrabstwa. Miał władzę nad kilkoma różnymi lożami i przebiegle korzystał z niej w brutalny i samowolny sposób. McMurdo widział go tylko raz. Był to drobny siwowłosy człowiek o szczurzej twarzy, rzucający ukradkowe, pełne złośliwości spojrzenia. Nazywał się Evans Pott, i nawet wielki mistrz loży w Vermissie żywił do nie niechęć, podobnie jak potężny Danton czuł odrazę do wątłego, lecz niebezpiecznego Robespierre’a.

Pewnego dnia Scanlan, który mieszkał razem z McMurdo, dostał od McGinty’ego list. Do listu była dołączona informacja od Evansa Potta, w którym ten powiadamiał mistrza loży z Vermissy, że przysyła dwóch sprawdzonych ludzi - Lawlera i Andrewsa. Otrzymali oni instrukcje odnośnie do zadania, które mieli wykonać w tej okolicy, i dla sprawy byłoby najlepiej, żeby nikt nie znał żadnych szczegółów. Czy mistrz loży mógłby załatwić im mieszkanie i zapewnić wszystkie wygody do czasu, aż wykonają powierzone im zadanie? McGinty dodał od siebie, że w Union House nikt nie pozostanie anonimowym i w związku z tym byłby bardzo zobowiązany, gdyby McMurdo i Scanlan przygarnęli przybyszów na kilka dni u siebie.

Tego samego wieczoru zjawiło się dwóch mężczyzn, każdy z własną torbą podróżną. Lawler, starszy milczący człowiek, bystry i pewny siebie, był ubrany w stary czarny surdut i miękki filcowy kapelusz; miał nierówno przystrzyżoną brodę, przyprószoną siwizną. Wszystko to sprawiało, że wyglądał jak wędrowny kaznodzieja. Jego towarzysz, Andrews, jeszcze prawie chłopiec, wesoły, o szczerej twarzy, był tak radosny, jakby miał wakacje i cieszył się każdą ich minutą. Obaj mężczyźni nie brali alkoholu do ust i pod każdym względem zachowywali się jak przykładni obywatele. Różnica polegała na tym, że byli zabójcami na usługach loży. Lawler wykonał jak dotąd już czternaście zleceń tego rodzaju, natomiast Andrews trzy. Oni chętnie mówili o swoich czynach, opowiadali o nich z nieśmiałą dumą ludzi, którzy bezinteresownie zrobili coś dobrego dla swej społeczności, natomiast o zadaniu, które ich teraz czekało, nie pisnęli ani słowa.

- Wybrali nas, bo nie pijemy, ani ja, ani chłopak - wyjaśnił Lawler - i nie powiemy więcej, niż powinniśmy. Nie bierzcie nam tego za złe, ale takie są rozkazy delegata hrabstwa, i musimy im być posłuszni.

- No jasne, wszyscy w tym siedzimy - rzekł Scanlan, gdy we czterech spożywali kolację.

- To prawda. Możemy gadać aż do rana o zabójstwie Charliego Williamsa czy Simona Birda albo o każdej innej wykonanej robocie. Nie powiemy jednak nic o czekającym nas zadaniu.

- Jest tu z pół tuzina takich, którym mógłbym co nieco wygarnąć - rzekł McMurdo, klnąc pod nosem. - Przypuszczam, że nie przyjechaliście po Jacka Knoxa z Iron Hill? Nie zmartwiłbym się, gdyby wreszcie dostał to, na co sobie zasłużył.

- Nie, to jeszcze nie on.

- A może Herman Strauss?

- Nie, też nie.

- Cóż, jak nie chcecie nam powiedzieć, nie możemy was do tego zmusić. Chętnie bym się jednak dowiedział.

Lawler uśmiechnął się i potrząsnął głową. Nie dało się z niego niczego wyciągnąć.

Mimo powściągliwości swych gości Scanlan i McMurdo koniecznie chcieli uczestniczyć w „zabawie”. Tak więc kiedy wczesnym rankiem McMurdo usłyszał, że dwaj mężczyźni po cichu schodzą po schodach, obudził Scanlana, i obaj szybko się ubrali. Ich towarzysze zdążyli się wymknąć, pozostawiwszy za sobą otwarte drzwi. Słońce jeszcze nie wzeszło. W świetle ulicznych latarni dostrzegli, że dwaj mężczyźni szybko oddalali się ulicą. Ostrożnie ruszyli za nimi, stąpając bezgłośnie w głębokim śniegu.

Pensjonat, w którym mieszkali, położony był na skraju miasta. Wkrótce znaleźli się na skrzyżowaniu poza jego granicami. Czekało tam trzech mężczyzn, z którymi Lawler i Andrews przeprowadzili krótką ożywioną rozmowę, po czym wszyscy razem ruszyli naprzód. Była to ważna robota, do której trzeba było więcej ludzi. W miejscu spotkania krzyżowało się kilka szlaków, prowadzących do różnych kopalń. Nieznajomi ruszyli drogą do Crow Hill, dużej firmy zarządzanej mocną ręką energicznego i nieustraszonego Josiaha H. Dunna z Nowej Anglii, któremu nawet w czasach terroru udało się utrzymać dyscyplinę i porządek.

Zaczynało już świtać; ciemną ścieżką powoli brnęli, pojedynczo i w grupkach, robotnicy.

McMurdo i Scanlan poszli z innymi, nie tracąc z oczu mężczyzn, których śledzili. Wokół unosiła się gęsta mgła, zza jej zasłony dobiegł nagle ostry dźwięk gwizdka. Był to sygnał, który oznaczał, że rozpoczyna się dzień pracy i za dziesięć minut klatki windy zostaną opuszczone do szybu.

Gdy dotarli na otwartą przestrzeń wokół szybu kopalni, stało tam już około stu górników, przestępujących z nogi na nogę i chuchających w ręce. Było przenikliwie zimno. Przyjezdni zbili się w niewielką grupkę w cieniu maszynowni. Scanlan i McMurdowdrapali się na hałdę żużlu, z której mogli wszystko obserwować. Zobaczyli, jak inżynier, potężny brodaty Szkot o nazwisku Menzies, wychodzi z maszynowni i daje sygnał gwizdkiem, by opuszczono windy. W tej samej chwili tyczkowaty młodzieniec o gładko ogolonej poważnej twarzy podszedł zdecydowanym krokiem do szybu. Jego wzrok padł na milczącą nieruchomą grupkę stojącą pod maszynownią. Mężczyźni już wcześniej nasunęli nisko kapelusze i postawili kołnierze płaszczy, by zasłonić twarze. Serce zarządcy zamarło: ogarnął je chłód w przeczuciu rychłej śmierci. Jednak w następnej chwili pozbył się go i, widząc nieznajomych, którzy wtargnęli na teren kopalni, przystąpił do wykonywania swych obowiązków.

- Kim jesteście? - spytał, podchodząc do nich. - Co tu robicie?

Zamiast odpowiedzi młody Andrews wystąpił naprzód i strzelił mu w brzuch. Czekający na windę górnicy stali, nieruchomi i bezsilni, jakby byli sparaliżowani. Zarządca przycisnął obie dłonie do rany i zgiął się wpół, po czym ruszył do przodu chwiejnym krokiem, ale wtedy wystrzelił kolejny zabójca, i ofiara padła na bok, kopiąc nogami i wbijając paznokcie w stertę zastygłego żużlu. Na ten widok Szkot Menzies wydał wściekły ryk i z metalowym kluczem w ręku rzucił się na morderców. Dostał jednak dwie kule prosto w twarz i padł martwy tuż u ich stóp. Niektórzy z górników postąpili parę kroków naprzód, wydając nieartykułowane jęki bólu i złości, ale nieznajomi szybko opróżnili bębenki swoich sześciostrzałowych rewolwerów, strzelając ponad głowami tłumu. Szeregi rozstąpiły się i rozproszyły; niektórzy górnicy rzucili się dzikim pędem do swych domów w Vermissie. Gdy paru najodważniejszym udało się w końcu skrzyknąć razem, banda morderców zdążyła już zniknąć z terenu kopalni we mgle poranku. Nie było nikogo, kto byłby w stanie rozpoznać ludzi, którzy popełnili to podwójne morderstwo na oczach stu świadków.