Stojąc pod drzwiami samotnego domu, McMurdo przez jakiś czas nasłuchiwał, jednak wewnątrz panowała całkowita cisza. Oparł o drzwi worek z prochem, wyciął w nim nożem dziurę i zamocował lont. Kiedy zaczął się już palić, on i dwóch jego towarzyszy wzięli nogi za pas i byli już w sporej odległości od budynku, leżąc bezpiecznie w rowie, gdy usłyszeli najpierw huk eksplozji, a potem głuchy odgłos walącego się budynku. Zadanie zostało wykonane. Splamione krwią kroniki loży nie wspominały o tym, by kiedykolwiek wykonano bardziej czystą robotę.
Niestety, doskonale zorganizowana i tak śmiało przeprowadzona akcja poszła na marne! Chester Wilcox, którego ostrzegł los innych ofiar, wiedząc, że wydano na niego wyrok śmierci, dzień wcześniej wyprowadził się wraz z rodziną w jakieś nieznane miejsce, gdzie nad jego bezpieczeństwem miała czuwać policja. Eksplozja zburzyła jedynie pusty dom, a ponury weteran, były sierżant sztabowy, nadal pilnował dyscypliny wśród górników Iron Dike.
- Zostawcie go mnie - rzekł McMurdo. - To mój człowiek, i na pewno go dopadnę,
choćbym miał czekać na to cały rok.
Członkowie loży podziękowali mu i zapewnili, że darzą go zaufaniem, tak więc na jakiś czas sprawę uznano za zamkniętą. Kiedy kilka tygodni później doniesiono w gazetach, że do Wilcoxa strzelano z zasadzki, było tajemnicą poliszynela, że to McMurdo próbował dokończyć dzieła.
Takie właśnie były metody masońskiej loży, i tak działali wykonawcy wyroków, terroryzując ten wielki i bogaty rejon, dręcząc mieszkańców swą straszliwą obecnością.
Czemuż miałbym brukać te strony opisami dalszych mordów? Czyż to, co już powiedziałem, nie wystarczy, by przedstawić tych ludzi i ich metody?
Czyny te zostały opisane w książkach historycznych; istnieją źródła, z których można się dowiedzieć szczegółów, dotyczących m.in. zastrzelenia policjantów Hunta i Evansa, ponieważ ośmielili się aresztować dwóch członków stowarzyszenia. Było to podwójne morderstwo, zaplanowane przez lożę z Vermissy i popełnione z zimną krwią na dwóch nieuzbrojonych mężczyznach. Można również dowiedzieć się o zastrzeleniu pani Larbey, która opiekowała się swym rannym mężem, gdy ten został tak strasznie pobity z rozkazu mistrza McGinty’ego, że omal nie zmarł. Jeszcze tej samej straszliwej zimy zginął stary Jenkins, a wkrótce potem jego brat; James Murdoch został okaleczony; rodzinę Staphouse wysadzili w powietrze, a Stendhalów zamordowali.
Nad Doliną strachu zgromadziły się chmury. Nadeszła wiosna, potoki wezbrały, drzewa zakwitły. Dla natury, tak długo przebywającej w żelaznym uścisku zimy, pojawiła się nadzieja, ale nie mieli jej mężczyźni i kobiety żyjący w jarzmie terroru. Jeszcze nigdy wiszące nad nimi chmury nie były tak ciemne i tak przytłaczające jak wczesnym latem 1875 roku.
Rozdział szósty
To był kulminacyjny punkt rządów terroru. McMurdo, który został już mianowany diakonem loży, miał przed sobą perspektywy zastąpienia McGinty’ego. Stał się teraz człowiekiem tak niezbędnym podczas narad stowarzyszenia, że właściwie nic się nie działo bez jego pomocy i rady. Wzrost popularności McMurdo wśród masonów spowodował, że na ulicach Vermissy witały go coraz bardziej pochmurne i zasępione twarze. Mimo terroru ludzie zbierali się na odwagę i próbowali łączyć przeciwko swym oprawcom. Do loży dotarły pogłoski
0 potajemnych zgromadzeniach w redakcji „Heralda” i o rozdawaniu broni praworządnym obywatelom. Jednak McGinty’ego i wielu jego ludzi, zdecydowanych na wszystko i dobrze uzbrojonych, nie niepokoiły raporty tej treści. Ich przeciwnicy byli natomiast rozproszeni
1 bezsilni. Sądzono, że wszystko się zakończy bezowocnym gadaniem i być może jakimiś nielicznymi aresztowaniami, jak miało to miejsce w przeszłości. Tak twierdzili McGinty, McMurdo i odważniejsi członkowie loży.
Był majowy wieczór. Loża zbierała się każdej sobotniej nocy, i McMurdo wychodził właśnie z domu, aby wziąć udział w zgromadzeniu, kiedy przyszedł do niego brat Morris - owo słabsze ogniwo ich organizacji. Był wymizerowany, a na jego życzliwej twarzy malowały się przygnębienie i głęboka troska.
- Mogę z panem swobodnie rozmawiać, panie McMurdo?
- Jasne.
- Nie potrafię zapomnieć, że kiedyś powiedziałem panu o tym, co mi leży na sercu, a pan zatrzymał to dla siebie, choć sam mistrz przyszedł o to zapytać.
- A cóż innego mogłem zrobić, skoro pan mi zaufał? I nie ma znaczenia, czy się z panem zgadzałem.
- Wiem o tym doskonale. Ale jest pan człowiekiem, z którym mogę porozmawiać i przy którym czuję się bezpiecznie. Noszę tu pewien sekret - położył dłoń na piersi - który mnie dusi. Żałuję, że to właśnie ja musiałem go poznać. Jeśli go zdradzę, z całą pewnością zakończy się to morderstwem. Ale jeśli tego nie zrobię, może to zgubić nas wszystkich. Dobry Boże, już sam nie wiem, co mam z tym wszystkim począć!
McMurdo spojrzał poważnie na Morrisa. Mężczyzna drżał na całym ciele. John nalał mu trochę whisky do szklanki.
- To lekarstwo dla takich jak pan - powiedział. - A teraz niech pan mówi.
Morris wypił, i na jego bladej twarzy pojawiły się lekkie rumieńce.
- Powiem to w jednym zdaniu - rzekł. - Pewien detektyw jest na naszym tropie.
McMurdo patrzył na niego, osłupiały.
- Człowieku, czy tobie kompletnie odbiło?! - wykrzyknął. - Przecież w tym miejscu aż się roi od policji i detektywów. Czy kiedykolwiek udało im się jakoś nam zaszkodzić?
- Nie, nie. To człowiek spoza naszego okręgu. Miejscowych znamy, nic nam nie zrobią. Ale czy słyszał pan o agencji Pinkertona?
- Obiło mi się o uszy.
- No to powinien pan wiedzieć, że trudno się zorientować, gdy depczą komuś po piętach. To nie są jacyś tam urzędnicy, którym wszystko jedno, czy im się uda, czy nie. To naprawdę poważna agencja, która działa z żelazną konsekwencją. Jeśli ktoś od Pinkertona zajmie się tą sprawą, wszyscy będziemy zgubieni.
- W takim razie musimy go zabić.
- Tak, to pierwsza myśl, która przyszła panu do głowy! A wiec tak zadecyduje loża. Czy nie mówiłem panu, że to się skończy morderstwem?
- Pewnie, ale czym jest morderstwo? Czyż to nie chleb powszedni w tej okolicy?
- Owszem, ma pan rację, ale to nie ja wskażę wam człowieka, którego trzeba zabić. Po czymś takim nigdy bym już nie mógł spokojnie spać. A jednak chodzi o nasze życie! Na Boga, co ja mam robić? - przestępował z nogi na nogę, udręczony, niezdolny podjąć jakiejkolwiek decyzji.
Jego słowa głęboko poruszyły McMurdo. Nietrudno było dostrzec, że podzielał jego opinię co do grożącego im niebezpieczeństwa i tego, iż trzeba zrobić coś, aby się przed nim uchronić. Złapał Morrisa za ramię i mocno potrząsnął.
- Posłuchaj, człowieku - mówił tak podenerwowany, że prawie wrzeszczał. - Nic nie zyskasz, rycząc tu jak baba nad czyimiś zwłokami. Podaj mi fakty! Kim jest ten człowiek? Gdzie teraz jest? Skąd o nim wiesz? Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie?
- Przyszedłem do pana, bo jest pan jedynym człowiekiem, który może mi coś doradzić. Już panu mówiłem, że zanim tu przybyłem, prowadziłem sklep na wschodzie kraju. Zostawiłem tam dobrych przyjaciół, jeden z nich pracuje w biurze telegraficznym. To list, który dostałem wczoraj od niego. Niech pan sam przeczyta tu, u góry strony.
McMurdo odczytał co następuje:
Jak tam wykonawcy wyroków w waszych okolicach? Sporo tu o nich piszą w gazetach. Miedzy nami, liczę na to, że niedługo wyślesz mi jakąś wiadomość. Sprawą zajęły się na poważnie pięć wielkich korporacji i dwie kompanie kolejowe. Chcą to załatwić i z całą pewnością dopną swego. Ostro się za to zabrali. Na ich zlecenie sprawę przejęła agencja Pinkertona, a jej najlepszy człowiek, Birdy Edwards, już działa. Trzeba to natychmiast powstrzymać.