Выбрать главу

- Na zbyt wiele pan sobie pozwala, panie Holmes. Przez pięćdziesiąt lat pracy nikt mnie tak nie obraził. Mam wiele obowiązków, prowadzę niezwykle ważne sprawy i nie mam czasu ani ochoty na grubiańskie żarty. Szczerze mówiąc, zawsze wątpiłem w pańskie umiejętności i uważałem, że będzie lepiej dla sprawy, by zajęła się nią policja. Pańskie zachowanie potwierdza tylko moje obawy. Pan pozwoli, że się pożegnam.

Holmes w mgnieniu oka znalazł się między arystokratą a drzwiami.

- Chwileczkę, sir - rzekł. - Jeśli wyjdzie pan stąd z tym klejnotem, będzie to znacznie poważniejsze przewinienie niż teraz, gdy pan go jedynie chwilowo przetrzymuje.

- Nie będę tego tolerował! Proszę mnie wypuścić!

- Proszę włożyć rękę do prawej kieszeni swego palta.

- Co to ma znaczyć?

- Niech pan zrobi to, o co go proszę.

Po chwili osłupiały arystokrata stał, mrugając oczami i jąkając się, a w jego trzęsącej się dłoni spoczywał żółtawy klejnot.

- Jak to? To niemożliwe, panie Holmes!

- A jednak, lordzie Cantlemere! - krzyknął Holmes. - Mój stary przyjaciel na pewno potwierdzi, że mam zwyczaj czasami płatać figle oraz że upodobałem sobie odgrywanie dramatycznych scen wieńczących prowadzoną sprawę. Przyznaję, pozwoliłem sobie na wiele swobody, wkładając bezceremonialnie klejnot do pańskiej kieszeni na początku naszej rozmowy.

Starzec spoglądał to na brylant, to na uśmiechniętą twarz detektywa.

- Czuję się zdezorientowany. W rzeczy samej, jest to klejnot kardynała Mazariniego.

Jesteśmy panu dozgonnie wdzięczni, panie Holmes. Choć pana poczucie humoru, jak sam

pan zresztą przyznał, jest nieco dziwaczne, i moment, który pan wybrał na żarty, również mało stosowny, jednak muszę oddać panu sprawiedliwość w związku z jego wspaniałymi

umiejętnościami zawodowymi. Ale jak.

- Sprawa jest praktycznie zakończona, tyle że na ujawnienie szczegółów będzie pan musiał poczekać. Z całą pewnością, lordzie Cantlemere, przyjemność, jaką będzie pan czerpał, opowiadając w swoim kręgu o tym wspaniałym sukcesie, będzie dla pana niewielkim zadośćuczynieniem za mój żart. Billy, odprowadź jego lordowską mość i powiedz pani Hudson, że będę wdzięczny, jeśli jak najszybciej przygotuje obiad dla dwóch osób.

6 N. W. - północno-zachodnia część Londynu

Rozdział czwarty

Dom pod Trzema Daszkami

Mam wrażenie, że żadna z przygód, które przeżyliśmy wspólnie z Sherlockiem Holmesem, nie rozpoczęła się w tak dramatycznych okolicznościach, jak sprawa domu Pod Trzema Daszkami. Nie widziałem Holmesa od kilku dni i nie orientowałem się, w jakim kierunku zmierzała sprawa, którą od niedawna prowadził. Tego ranka był bardzo rozmowny. Usadowiłem się w nieco już wysłużonym fotelu stojącym obok kominka, a Holmes z fajką w ustach zajął miejsce naprzeciwko mnie. Wtedy właśnie przybył gość. Gdybym napisał, że wpadł do nas rozjuszony byk, byłoby to znacznie bardziej trafne określenie.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wtargnął potężny Murzyn. Gdyby nie jego gwałtowne zachowanie, z całą pewnością można byłoby potraktować go jako postać komiczną, miał bowiem na sobie krzykliwy surdut w szarą kratkę i łososiowy krawat. Jego szeroka twarz i płaski nos były wysunięte do przodu, a spojrzenie ponurych oczu, w których jarzył się płomień gniewu, kierował to na mnie, to na mojego przyjaciela.

- Który z panów to Sherlock Holmes? - zapytał.

Mój przyjaciel uniósł do góry fajkę. Na jego twarzy gościł leniwy uśmiech.

- To pan, tak? - rzekł nasz gość, okrążając stół. Był bardzo natarczywy. - Panie Holmes, nie mieszaj się pan w nie swoje sprawy. Niech każdy robi, co do niego należy. Rozumiemy się?

- Proszę sobie nie przerywać - odpowiedział detektyw. - Proszę mówić dalej.

- Mam mówić, tak? - warknął dzikus. - Inaczej będziesz pan śpiewał, jak się do pana dobiorę. Miałem już do czynienia z takimi typami jak pan i jak z nimi kończyłem, nie wyglądali na zadowolonych. Niech pan się temu dobrze przyjrzy!

Zamachał wielką, zaciśniętą w pięść dłonią przed nosem mego przyjaciela. Holmes obejrzał ją z wyrazem ogromnego zainteresowania.

- Czy ma pan taki charakter od urodzenia? - zapytał. - Czy stopniowo pan się taki

stawał?

Być może lodowate spojrzenie gospodarza domu albo delikatne brzęknięcie pogrzebacza, który chwyciłem, sprawiły, że nasz gość nieco się uspokoił.

- Cóż, niech pan potem nie mówi, że go nie ostrzegałem - rzekł. - Mój przyjaciel interesuje się sprawą związaną z Harrow i nie życzy sobie, by pan się wtrącał. Jasne? Panie, nie jesteś pan od wymierzania sprawiedliwości, ja także nie jestem, ale jeśli się pan wtrącisz, to ja sie

nim zajmę. Radzę o tym pamiętać!

- Już od jakiegoś czasu chciałem pana poznać - powiedział Holmes. - Nie poproszę, by pan usiadł, bo jego zapach jest dość przykry. Pan się nazywa Steve Dixie, mam rację? Był pan zawodowym bokserem?

- Zgadza się, i przekona się pan o tym osobiście, jeśli nadepnie mi na odcisk.

- Z pewnością jest to ostatnia rzecz, jakiej pan teraz potrzebuje - rzekł Holmes, wpatrując się w okropne usta gościa. - To chyba pana łączą z zabójstwem młodego Perkinsa przed barem w londyńskim Holborn. Już pan wychodzi?

Murzyn cofnął się kilka kroków, a jego twarz spochmurniała.

- Nie będę wysłuchiwał tych bzdur - odparł. - Co ja mam niby wspólnego z tym całym Perkinsem, panie Holmes? Trenowałem na ringu, gdy ten chłopak wpadł w tarapaty.

- Tak, tak, o tym właśnie opowie pan sędziemu - rzekł Holmes. - Od jakiegoś czasu obserwuję pana i niejakiego Barneya Stockdale’a...

- Na litość boską! To niech mi pan pomoże, panie Holmes.

- Wystarczy! Wynoś się pan stąd. Jak będę pana potrzebował, to go znajdę.

- Do widzenia. Mam nadzieję, że nie jest pan zły z powodu mojej wizyty?

- Nie będę się gniewał, jeśli powie mi pan, kto go nasłał.

- Nie ma problemu, to żaden sekret. Ten dżentelmen, o którym pan przed chwilą wspominał.

- A kto jest jego szefem?

- Nie mam pojęcia, panie Holmes. Powiedział mi tylko: „Steve, masz iść do pana Holmesa i powiedzieć mu, że jeśli mu życie miłe, to nie powinien się wtrącać w sprawę posiadłości w Harrow”. Tak właśnie było.

Nie czekając na dalsze pytania, nasz gość wypadł z pokoju jak z procy, prawie tak szybko, jak wszedł. Holmes strząsnął popiół z fajki, uśmiechając się pod nosem.

- Cieszę się, że nie musiałeś rozbić mu tej tępej łepetyny, Watsonie. Zauważyłem, jak majstrowałeś przy pogrzebaczu. Ale uwierz mi, to nieszkodliwy typ, takie porywcze dziecko, muskularne i głupawe, które bez trudu można zastraszyć, jak zresztą sam widziałeś. Jest jednym z członków gangu Spencera Johna i ostatnio odwalił dla niego sporo brudnej roboty, o czym opowiem w wolnej chwili. Jego bezpośredni przełożony Barney jest od niego bystrzejszy. Napadają, kradną, zastraszają i robią podobne rzeczy.

Przy okazji chcę się dowiedzieć, kto stoi na czele gangu.

- To dlaczego chcą zastraszyć ciebie?

- Chodzi o sprawę Harrow Weald. Właśnie zdecydowałem, że się nią zajmę, bo jeśli oni zadali sobie tyle trudu, żeby mnie od tego powstrzymać, to znaczy, że coś musi być w niej podejrzanego.

- A co to za sprawa?

- Miałem ci wyjaśnić, tylko przeszkodził mi ten komediant. Oto list od pani Maberley. Oczywiście, jeśli nie masz nic innego do roboty, to zatelegrafujemy do niej, a potem wyruszymy w podróż.

Wziąłem list do ręki i przeczytałem:

SZANOWNY PANIE HOLMES!

Ostatnio miały miejsce dziwne wypadki związane z moim domem i sądzę, że powinnam zasięgnąć pańskiej rady. Jutro cały dzień będę w domu. Mieszkam niedaleko stacji Weald. O ile sobie przypominam, mój zmarły mąż Mortimer Maberley był jednym z pierwszych pańskich klientów.