- Wielkie nieba, Holmesie! - zawołałem, na wpół zrywając się z krzesła. - Chyba rzeczywiście nas ścigają!
- Nie. Nie jest aż tak źle. To nieoficjalne siły śledcze, chłopcy z Baker Street.
Kiedy wypowiadał te słowa, dobiegły nas szybki tupot bosych stóp na schodach i gwar cienkich głosów, a po chwili do pokoju wpadło z tuzin brudnych obszarpanych dzieci z ulicy. Jednakże mimo tego chaotycznego wejścia panowała wśród nich pewna dyscyplina, bo natychmiast ustawili się w szereg i stali tak naprzeciwko nas z twarzami pełnymi oczekiwania. Jeden z nich, wyższy i starszy od pozostałych, pełen powagi, która była doprawdy przezabawna
u takiego stracha na wróble, wystąpił naprzód.
- Dostałem pańską wiadomość, sir! - powiedział. - Skrzyknąłem ich wszystkich. Wyszło trzy szylingi i sześć pensów za bilety.
- Proszę - rzekł Holmes, wyjmując trochę srebrnych monet. - W przyszłości mogą zdawać raport tobie, Wiggins, a ty będziesz przychodził do mnie sam. Nie mogę pozwolić na takie wtargnięcia do mego domu, chociaż z drugiej strony dobrze się składa, bo wszyscy wysłuchacie moich instrukcji. Chcę się dowiedzieć, gdzie jest w tej chwili kuter o nazwie „Aurora”, którego właścicielem jest Mordecai Smith. Łódź jest czarna z dwoma czerwonymi pasami, a komin czarny z białym paskiem. Znajduje się gdzieś w dole rzeki. Chciałbym, żeby jeden z was został na przystani Mordecaia Smitha, naprzeciwko Millbank, aby mógł mnie poinformować, kiedy łódź powróci. Musicie się podzielić na grupy i porządnie przeszukać oba brzegi. Dajcie mi znać, gdy będziecie mieli jakieś wieści. Wszystko jasne?
- Tak, proszę pana! - rzekł Wiggins.
- Zapłacę wam tak jak poprzednio i dorzucę gwineę temu, który odnajdzie łódź. Tu macie dniówkę z góry. A teraz zmiatajcie!
Dał każdemu z nich po szylingu, a ci popędzili w dół po schodach, i chwilę później zobaczyłem, jak cała banda wypada na ulicę.
- Jeśli ta łódź wciąż jeszcze pływa po wodzie, na pewno ją odnajdą - rzekł Holmes, wstając i zapalając fajkę. - Potrafią wejść wszędzie, zobaczyć wszystko i podsłuchać każdego. Spodziewam się, że jeszcze przed wieczorem gdzieś tę łódź wypatrzą. Tymczasem my możemy tylko siedzieć i czekać na rezultaty. Nie odnajdziemy zgubionego śladu, dopóki nie znajdziemy „Aurory” lub pana Mordecaia Smitha.
- Chyba mogę dać te resztki Toby’emu? Idziesz się położyć, Holmesie?
- Nie, nie jestem zmęczony. Mam specyficznie funkcjonujący organizm. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zmęczyła mnie praca, za to bezczynność całkowicie mnie wyczerpuje. Zamierzam teraz zapalić fajkę i pomyśleć nad tą dziwną sprawą, którą przedstawiła nam moja sympatyczna klientka. Chyba nikt nie miał łatwiejszego zadania niż my teraz. Ludzie z drewnianymi nogami nie są zbyt częstym zjawiskiem, ale jeśli chodzi o tego drugiego, to przypuszczam, że jest absolutnie unikalny.
- Znów wspominasz o tym drugim!
- Nie chcę, żeby wydawał ci się aż tak tajemniczy, ale najpierw wypracuj jakąś opinia na jego temat. Zastanów się nad faktami, które już znamy. Drobne odciski stóp, palce u nóg, które nie wiedzą, co to buty, nagie stopy, maczuga z kamienną główką, ogromna zręczność, małe zatrute strzałki. Nic ci to nie mówi?
- Dzikus! - zawołałem. - Może to jeden z tych Hindusów, którzy byli wspólnikami Jonathana Smalla?
- Bynajmniej - odparł Holmes. - Kiedy po raz pierwszy zauważyłem ślady jego dziwnej broni, też byłem skłonny tak pomyśleć, zmieniłem jednak zdanie, gdy przyjrzałem się tym niezwykłym odciskom stóp. Niektórzy mieszkańcy Półwyspu Indyjskiego to ludzie drobni i niscy, ale żaden z nich nie mógłby pozostawić takich śladów. Hindusi mają z reguły długie i chude stopy. Muzułmanie noszą sandały i mają duży palec u nogi wyraźnie odstający od pozostałych, ponieważ zazwyczaj tam właśnie biegnie rzemień od sandała. Również te małe strzałki mogły zostać wystrzelone tylko w jeden sposób. Z dmuchawki. A więc gdzie znajdziemy naszego dzikusa?
- W Ameryce Południowej? - zaryzykowałem.
Wyciągnął rękę i zdjął z półki opasłe tomisko.
- To pierwszy tom encyklopedii geograficznej, której publikację dopiero co rozpoczęto. Możemy ją traktować jako najwyższy autorytet. Co my tutaj mamy? „Andamany, położone 340 mil na północ od Sumatry w Zatoce Bengalskiej”. Hm, zobaczmy. „Wilgotny klimat, rafy koralowe, rekiny, Port Blair, obozy skazańców, wyspa Rutland, Hibiscus tiliaceus..”. Ach! Tu ich mamy! „Rdzenni mieszkańcy Andamanów prawdopodobnie mogą być uznani za najmniejszą rasę na Ziemi, choć niektórzy antropolodzy uważają za takich afrykańskich buszmenów, amerykańskich Pajutów oraz mieszkańców Ziemi Ognistej. Ich przeciętny wzrost nie sięga czterech stóp, choć można napotkać wielu w pełni dojrzałych dorosłych ludzi, którzy bywają znacznie niżsi. Są ludem dzikim, ponurym i nieustępliwym, lecz kiedy się już pozyska ich zaufanie, są w stanie nawiązać głęboką przyjaźń”. Zwróć na to uwagę, Watsonie. A teraz posłuchaj dalej: „Z natury są bardzo szpetni, mają wielkie zdeformowane głowy, małe złe oczy i wykrzywione rysy twarzy. Ich dłonie i stopy są jednak wyjątkowo drobne. To lud tak dziki i nieustępliwy, że wszelkie wysiłki brytyjskich przedstawicieli, aby pozyskać ich przychylność, spełzły jak dotąd na niczym. Zawsze stwarzali ogromne zagrożenie dla załóg zniszczonych statków, bowiem roztrzaskują głowy rozbitków swoimi maczugami z kamienną główką lub też strzelają do nich zatrutymi strzałami. Masakry takie zawsze się kończą kanibalską ucztą”. Mili, przyjaźni ludzie, Watsonie. Gdyby pozostawić tego człowieka samemu sobie, sprawa ta mogłaby przybrać doprawdy potworny obrót. Przypuszczam, że nawet Jonathan Small dałby dużo za to, by mimo wszystko go nie zatrudniać.
- Ale w jaki sposób zdobył tak przedziwnego towarzysza?
- Tego już nie potrafię powiedzieć. Ponieważ jednak ustaliliśmy już, że Small przybył z Andamanów, nie jest niczym szczególnie niezwykłym, iż ten wyspiarz zjawił się tu razem z nim. Bez wątpienia dowiemy się wszystkiego we właściwym czasie. A teraz posłuchaj mojej rady, Watsonie. Wyglądasz na kompletnie wyczerpanego. Połóż się tutaj, na sofie, a ja zobaczę, czy uda mi się ciebie uśpić.
Wziął swoje skrzypce, leżące dotąd w rogu pokoju, a gdy wyciągnąłem się na sofie, zaczął grać jakąś cichą, rozmarzoną, wolną melodię - bez wątpienia jego własną kompozycję, posiadał bowiem niezwykły talent improwizacji. Jak przez mgłę przypominam sobie jego chude ręce, pełną powagi twarz, wznoszący się i opadający smyczek. Potem uniosło mnie spokojne miękkie morze dźwięków, i znalazłem się w krainie sennych marzeń, gdzie spoglądała na mnie z góry słodka twarzyczka Mary Morstan.
Rozdział dziewiąty
Przerwany łańcuch
Gdy się obudziłem, wypoczęty i odświeżony, było już późne popołudnie. Holmes wciąż siedział tam, gdzie wcześniej, tyle tylko, że odłożył na bok swoje skrzypce i był teraz pogrążony w lekturze jakiejś książki. Kiedy się poruszyłem, spojrzał na mnie, wówczas dostrzegłem, że jego twarz jest posępna i zmartwiona.
- Zdrowo sobie pospałeś - rzekł. - Bałem się, że nasza rozmowa cię obudzi.
- Nic nie słyszałem - odparłem. - A więc masz jakieś nowe wieści?
- Niestety nie. Muszę przyznać, że jestem tym zaskoczony i zawiedziony. Oczekiwałem, że do tej pory będę już miał w ręku coś konkretnego. Był tu przed chwilą Wiggins i złożył mi raport. Mówi, że nigdzie nie udało im się znaleźć łodzi. To poważna przeszkoda, bo teraz liczy się już każda godzina.
- Mogę coś zrobić? Jestem całkowicie wypoczęty i gotów na następną nocną wycieczkę.