Выбрать главу

- Tak, to twój chłopak! - zawołałem. - Widzę go wyraźnie.

- A tam jest „Aurora”! - krzyknął Holmes. - Pędzi niczym diabeł. Cała naprzód! Niech pan płynie za tym kutrem z żółtym światłem. Wielkie nieba, nigdy sobie nie wybaczę, jeśli okaże się szybszy od nas!

„Aurora” wyśliznęła się niezauważalnie ze stoczni i przepłynęła między kilkoma łodziami. Zanim ją dostrzegliśmy, zdążyła już nabrać znacznej prędkości. Teraz pędziła w dół rzeki, trzymając się blisko brzegu i oddalając się od nas w ogromnym tempie. Jones spojrzał z niepokojem na kuter i potrząsnął głową.

- Jest niezwykle szybka - powiedział. - Wątpię, czy ją dogonimy.

- Musimy ją dogonić! - zawołał Holmes przez zaciśnięte zęby. - Dorzućcie więcej węgla! Wyciśnijcie z tej łodzi, co się da! Choćbyśmy mieli ją spalić, musimy ich dogonić!

Byliśmy dość daleko za „Aurorą”. W paleniskach aż huczało, a potężne silniki gwizdały i stukały niczym ogromne metalowe serce. Ostry pionowy dziób naszej łodzi pruł spokojną rzekę, rozgarniając fale na prawo i lewo. Z każdym obrotem silników dokonywaliśmy skoku naprzód i drżeliśmy wraz z łodzią, jakby była żywą istotą. Duża żółta latarnia na dziobie rzucała długą migoczącą smugę światła. Ciemna plama na wodzie prosto przed nami wskazywała drogę „Aurory”, a kotłująca się za nią biała piana świadczyła o tym, jak szybko łódź mknęła naprzód.

Mijaliśmy barki, łodzie parowe, statki handlowe, opływaliśmy je, znów znajdowaliśmy się za czyjąś rufą i w ten sposób wyprzedzaliśmy łódź za łodzią. Z ciemności pozdrawiały nas jakieś głosy. „Aurora” nadal pędziła w dół rzeki, a my wciąż deptaliśmy jej po piętach.

- Więcej węgla, ludzie! Dorzućcie węgla! - krzyknął Holmes, zaglądając pod pokład do maszynowni, a jaskrawy blask rozpalonych kotłów oświetlił jego bystrą wyrazistą twarz. -Wyciśnijcie tyle pary, ile możecie!

- Wydaje mi się, że doganiamy ich - rzekł Jones z oczyma utkwionymi w „Aurorze”.

- Jestem tego pewien - odparłem. - Za kilka minut się z nią zrównamy.

W tej właśnie chwili złośliwy los sprawił jednak, że drogę przeciął nam jakiś holownik ciągnący trzy barki. Jedynie gwałtowne szarpnięcie sterem pozwoliło nam uniknąć zderzenia, i zanim go wyminęliśmy, „Aurora” zdobyła dobrych dwieście jardów przewagi. Wciąż jednak pozostawała w zasięgu wzroku, gdy tymczasem mroczny niepewny zmierzch zmieniał się właśnie w pogodną rozgwieżdżoną noc. Kotły naszej łodzi były maksymalnie przeciążone, a jej kruchy kadłub zgrzytał i wibrował pod naporem dzikiej energii, która pchała nas naprzód. Zostawiliśmy za sobą baseny portowe, doki West India i popłynęliśmy w dół, omijając długi Deptford Reach, a potem znów w górę, opływając Psią Wyspę. Nagle niejasny kształt majaczący przed nami zmienił się w wyraźnie widoczną śmigłą „Aurorę”. Jones skierował na nią nasz reflektor, w jego świetle wyraźnie dostrzegliśmy na jej pokładzie sylwetki ludzi. Na rufie siedział jakiś człowiek, pochylając się nad ciemnym przedmiotem pomiędzy nogami. Obok niego również leżał jakiś ciemny kształt, przypominający nowofundlanda. Ster trzymał młody chłopak, a w czerwonym świetle buchającym z paleniska dojrzałem starego Smitha rozebranego do pasa i dorzucającego węgla ze wszystkich sił. Być może z początku mieli jeszcze jakieś wątpliwości, czy rzeczywiście ich ścigamy. Jednak teraz, gdy za każdym razem skręcaliśmy w ślad za nimi, musieli już być tego pewni. W Greenwich dzieliło nas jakieś trzysta kroków, w Blackwall - nie więcej niż dwieście pięćdziesiąt. W mojej bogatej karierze ścigałem już wiele stworzeń w wielu krajach, jednak jeszcze nigdy dotąd nie czułem tak dzikiego podniecenia jak podczas tego szaleńczego pościgu po Tamizie. Zbliżaliśmy się do nich jard po jardzie. W nocnej ciszy słyszeliśmy stękanie i buczenie silnika ich łodzi. Mężczyzna na rufie wciąż siedział skulony na pokładzie, a jego ręce nieustannie się poruszały. Wyglądało to tak, jakby był czymś bardzo zajęty. Od czasu do czasu podnosił wzrok, mierząc spojrzeniem dzielącą nas odległość. Byliśmy coraz bliżej. Jones wrzasnął do uciekinierów, żeby się zatrzymali. Dzieliło nas nie więcej niż cztery długości łodzi, obie jednostki mknęły teraz w szaleńczym tempie. Rzeka na tym odcinku była pusta, po jednej stronie ciągnął się Barking Level, a po drugiej rozciągały się melancholijne bagna Plumstead. Słysząc nasze wołanie, mężczyzna siedzący na rufie wyprostował się i, stojąc na pokładzie, zaczął wymachiwać w naszą stronę zaciśniętymi pięściami i przeklinać głośnym ochrypłym głosem. Był to rosły, potężnie zbudowany człowiek. Stał z szeroko rozstawionymi nogami, i dostrzegłem, że zamiast prawej nogi miał od uda w dół drewnianą protezę. Słysząc jego wściekłe okrzyki, ciemna sterta skulona na pokładzie raptem poruszyła się i uniosła. Ujrzałem niskiego czarnego mężczyznę, najmniejszego, jakiego widziałem w życiu. Miał olbrzymią zniekształconą głowę i bujną czuprynę rozczochranych włosów. Holmes zdążył już wyciągnąć swój rewolwer, a ja na widok tej dzikiej zdeformowanej istoty zrobiłem to samo. Mężczyzna był owinięty w jakiś ciemny ciężki płaszcz lub koc, wystawała jedynie twarz, widok ten wystarczył, by nie przespać kilku nocy. Nigdy dotąd nie widziałem rysów tak głęboko naznaczonych bestialstwem i okrucieństwem. Małe oczy płonęły, błyszcząc jakimś ponurym światłem, zaś grube wargi wykrzywił okropny grymas, odsłaniający zęby wyszczerzone ku nam w jakiejś półzwierzęcej furii.

- Jeśli uniesie rękę, strzelajcie - rzekł cicho Holmes.

W tej chwili dzieliła nas tylko jedna długość łodzi, i niemal stykaliśmy się z „Aurorą”. Wciąż mam przed oczyma, jak stali tam wtedy: biały człowiek na szeroko rozstawionych nogach, wykrzykujący przekleństwa w naszą stronę, i ten diabli karzeł o wstrętnej twarzy, szczerzący na nas w świetle latarni swoje silne żółte zęby.

Mieliśmy szczęście, że tak wyraźnie go widzieliśmy, bo nagle wyciągnął spod odzienia jakiś krótki okrągły kawałek drewna wielkości szkolnej linijki i przyłożył go do ust. Równocześnie rozległ się huk naszych pistoletów. Karzeł skulił się, szarpnął do tyłu, wyrzucił w górę ramiona i ze zduszonym jękiem wypadł za burtę do rzeki. W białej wzburzonej wodzie dostrzegłem przez moment jego złośliwe, pełne nienawiści oczy. W tej samej chwili człowiek z drewnianą nogą rzucił się na ster i pchnął go mocno od siebie, tak że jego łódź skierowała się prosto na południowy brzeg, my zaś przemknęliśmy za jej rufą w odległości zaledwie kilku stóp. W jednej chwili nawróciliśmy i znów ruszyliśmy za nią, ale była już prawie przy brzegu. Znaleźliśmy się w dzikim i opuszczonym miejscu, gdzie światło księżyca połyskiwało na ciągnących się w dali bagnach, oświetlając stawy ze stojącą wodą i z gnijącą roślinnością. Kuter z głuchym odgłosem uderzył w mulisty brzeg, jego dziób uniósł się w powietrze, a rufę zalała woda. Uciekinier zeskoczył na brzeg, ale jego drewniana noga natychmiast zapadła się na całą długość w grząską ziemię. Na próżno wił się, walcząc, by się z niej uwolnić. Nie był w stanie zrobić kroku ni w przód, ni w tył. Wrzeszczał z bezsilnej złości i szaleńczo kopał błoto drugą nogą, jednak ta szarpanina sprawiała jedynie, że drewniana proteza zapadała się coraz głębiej w mulisty brzeg. Gdy nasza łódź zatrzymała się przy „Aurorze”, tkwił już tak głęboko w bagnie, że tylko zarzucając koniec liny na jego ramiona, byliśmy w stanie go wyciągnąć i powlec, niczym wściekle rzucającą się rybę, w naszą stronę. Obaj Smithowie, ojciec i syn, siedzieli markotni w swojej łodzi, słysząc jednak polecenie, potulnie weszli na nasz pokład. Samą „Aurorę” ściągnęliśmy z brzegu i przymocowaliśmy do naszej rufy. Na jej pokładzie znajdowała się solidna żelazna szkatuła wykonana przez hinduskich rzemieślników. Nie pozostawało żadnych wątpliwości, że była to ta sama skrzynka, która zawierała owiany złą sławą skarb rodziny Sholto. Nie znaleźliśmy żadnego klucza, a szkatuła była dość ciężka, przenieśliśmy ją więc ostrożnie do naszej niewielkiej kabiny. Kiedy ruszyliśmy powoli w górę rzeki, zaczęliśmy przeszukiwać reflektorem jej nurt we wszystkich kierunkach, nie dostrzegliśmy jednak śladu tego dziwnego wyspiarza. Jego kości z pewnością spoczywają gdzieś w ciemnym mule na dnie Tamizy.