Выбрать главу

- To „Morning Chronicle” z dwudziestego siódmego kwietnia 1890 roku, czyli sprzed pięciu miesięcy.

- Znakomicie. Panie Wilson, proszę mówić.

- No więc jest tak, jak panu mówiłem, panie Holmes - zaczął Jabez Wilson, ocierając czoło. - Mam niewielki lombard przy Coburg Square, niedaleko City. Interes nie jest duży, a w ostatnich latach dochody ledwo starczały mi na utrzymanie. Dawniej miałem dwóch pomocników, teraz został tylko jeden, a i jemu nie bardzo miałbym z czego płacić, gdyby nie to, że pracuje za połowę pensji, bo przyucza się do zawodu.

- Jak się nazywa ten usłużny młodzieniec? - spytał Holmes.

- Vincent Spaulding, ale młodzieńcem to on już raczej nie jest. Trudno powiedzieć, ile ma lat. Nie ma chyba na świecie zmyślniejszego pomocnika, panie Holmes. Mógłby rozwinąć skrzydła i zarabiać dwa razy więcej, niż ja jestem w stanie mu zapłacić. Ale skoro jest mu dobrze u mnie, po co mu o tym mówić?

- Istotnie, po co? Ma pan, zdaje się, wielkie szczęście, zatrudniając pracownika, który kosztuje mniej, niż jest wart. Nieczęsto zdarza się to dzisiejszym przedsiębiorcom.

Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie niezwykły niż ogłoszenie.

- Ach, ma oczywiście swoje wady - odrzekł Wilson. - W życiu nie spotkałem takiego amatora fotografii. Zamiast się szkolić, wciąż biega z aparatem, a potem daje nura do piwnicy jak królik do nory i wywołuje zdjęcia. To jego największa wada, ale ogólnie dobry z niego pracownik i porządny człowiek.

- Mieszka z panem?

- Zgadza się. On i czternastoletnia dziewuszka, która gotuje i sprząta. To już wszyscy mieszkańcy mojego domu. Jestem wdowcem, nigdy nie miałem rodziny. Żyjemy sobie spokojnie we trójkę i zarabiamy na dach nad głową oraz podjęte zobowiązania. To ogłoszenie zmieniło naszą sytuację. Równo cztery miesiące temu Spaulding wszedł do biura, trzymając w rękach tę właśnie gazetę, którą panom pokazałem, i stwierdził: „Mój Boże, Panie Wilson, jakże chciałbym być rudy!”. „A niby czemu?” - ja na to. „Ach, proszę pana - odpowiedział - zwolniła się kolejna posada w Lidze Rudzielców. Przyniesie okrągłą sumkę temu, kto ją otrzyma; zdaje się, że miejsc jest więcej niż chętnych, więc powiernicy zachodzą w głowę, co zrobić z pieniędzmi. Gdyby tylko moje włosy mogły zmienić kolor, wystarałbym się o taką synekurę!”. „O co tu chodzi?” -spytałem. Panie Holmes, jestem wielkim domatorem, a ponieważ to interesanci przychodzili do mnie, a nie ja chodziłem do nich, często spędzałem całe tygodnie, nie wystawiając nosa za próg. Nie wiedziałem zbyt dobrze, co się dzieje na świecie, i zawsze z przyjemnością słuchałem nowin. „Nigdy pan nie słyszał o Lidze Rudzielców?” - spytał, wytrzeszczając oczy. „Nigdy”. „Teraz mi przyszło do głowy, że może pan by się nadawał na to stanowisko”. „A ile dostanę?” - spytałem. „Jedynie kilka setek rocznie, ale pracy przy tym tyle co nic, i nie przeszkadza ona w wykonywaniu innych obowiązków”. Jak się pan domyśla, ta wiadomość przykuła moją uwagę. Od kilku lat cienko przędłem, więc dodatkowych kilkaset funtów rocznie byłoby jak znalazł. „Opowiedz mi wszystko, co o tym wiesz” - poprosiłem. „No cóż. -Spaulding pokazał mi ogłoszenie. - Sam pan widzi, że jest posada do objęcia. Podali też adres, pod który trzeba się zgłaszać po dalsze informacje. Z tego, co wiem, ligę założył amerykański milioner Ezechiasz Hopkins, który był wielkim oryginałem. Sam był rudy i bardzo lubił wszystkich rudzielców. Kiedy zmarł, okazało się, że zostawił swój wielki majątek powiernikom i zalecił wypłacać odsetki do finansowania ciepłych posadek rudowłosym mężczyznom. Słyszałem, że taka praca jest dobrze płatna, a przy tym nie trzeba się narobić”. „Ależ zgłoszą się miliony chętnych!”. „Nie aż tylu, jak pan myśli - odpowiedział. - Widzi pan, ogłoszenie jest skierowane do dorosłych londyńczyków. Ten Amerykanin zaczął prowadzić interesy w Londynie i chciał się odwdzięczyć naszemu pięknemu miastu. Słyszałem też, że nie ma sensu ubiegać się o posadę, jeśli ma się włosy rudoblond, kasztanowe lub w jakimkolwiek innym odcieniu niż naprawdę płomieniście rude. Gdyby pan zechciał się tam zgłosić, panie Wilson, przyjęliby pana z otwartymi ramionami, ale może tych kilkaset funtów nie jest wartych fatygi”. Jak sami panowie widzicie, moje włosy mają bardzo żywy odcień, więc wydawało mi się, że gdybym konkurował z kimkolwiek, miałbym spore szanse. Vincent Spaulding wydawał się tak dobrze poinformowany, że uznałem, iż może mi się przydać. Kazałem mu zamknąć lombard i iść ze mną. Bardzo się ucieszył z wychodnego. Zatrzasnęliśmy okiennice i udaliśmy się pod adres podany w ogłoszeniu. Mam nadzieję, że już nigdy nie przyjdzie mi oglądać niczego takiego, panie Holmes. W odpowiedzi na ogłoszenie ze wszystkich czterech stron świata ściągali mężczyźni, którzy mieli we włosach choćby odcień rudego koloru. Fleet Street była zapchana rudzielcami, a Pope’s Court wyglądał jak jedna wielka pomarańcza. Nie sądziłem, że w całym kraju może być tylu rudowłosych, ilu zebrało się w tym jednym miejscu. Ich włosy miały przeróżne odcienie - słomkowe, cytrynowe, pomarańczowe, ceglaste, w kolorze maści setera irlandzkiego, wątróbki czy gliny, ale, tak jak mówił Spaulding, niewielu miało naprawdę płomiennorude czupryny. Kiedy zobaczyłem, ilu ich czeka, załamałem się i zamierzałem się poddać, ale mój pomocnik nie chciał nawet o tym słyszeć. Nie wiem, jak tego dokonał, ale przepychał się i przeciskał tak długo, aż przedostaliśmy się przez tłum i stanęliśmy na schodach prowadzących do biura. Płynęły nimi dwa strumienie ludzi - jedni wchodzili, pełni nadziei, inni schodzili, zasmuceni. W końcu udało nam się dostać do biura.

- To doprawdy przezabawne - stwierdził Holmes, kiedy jego klient odświeżał swą pamięć przy pomocy ogromnej szczypty tabaki. - Proszę, niech pan kontynuuje tę niezwykle zajmującą opowieść.

- W pomieszczeniu biura nie było niczego poza kilkoma drewnianymi krzesłami i stołem z bali, za którym siedział niewysoki mężczyzna o włosach jeszcze bardziej jaskrawych niż moje. Zamienił on kilka słów z kolejnym kandydatem, ale i u niego znalazł wadę, która go dyskwalifikowała. Wyglądało na to, że otrzymanie posady nie jest wcale taką prostą sprawą. Kiedy jednak nadeszła moja kolej, człowieczek odniósł się do mnie bardziej przychylnie niż do moich poprzedników. Gdy weszliśmy, zamknął drzwi, byśmy mogli porozmawiać na osobności. „Oto pan Jabez Wilson - przedstawił mnie mój pomocnik. - Chce objąć posadę w Lidze”. „I idealnie się do tego nadaje - odpowiedział człowieczek. - Spełnia wszystkie wymogi. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem równie wspaniały odcień rudości”. Cofnął się o krok, przechylił głowę i wpatrywał się w moje włosy tak długo, że aż się zawstydziłem. Nagle skoczył do przodu, uścisnął mi dłoń i serdecznie pogratulował sukcesu. „Byłoby jawną niesprawiedliwością, gdybym dłużej się wahał, proszę mi jednak wybaczyć, muszę zachować środki ostrożności” - mówiąc to, obiema rękami chwycił mnie za włosy i szarpnął, aż ryknąłem z bólu. „Oczy panu łzawią - stwierdził, wypuszczając moje kędziory - czyli wszystko jest tak, jak być powinno. Musimy zachować ostrożność, bo już dwa razy oszukano nas za pomocą peruki, a w jednym przypadku włosy były ufarbowane. Mógłbym też opowiedzieć panu takie historie o nieuczciwym zastosowaniu pasty do butów, że zwątpiłby pan w dobroć natury ludzkiej”. Podszedł do okna i krzyknął ile sił w płucach, że miejsce zostało obsadzone. Rozległ się jęk zawodu, i przybyli zaczęli się rozchodzić w różne strony. Na miejscu pozostały jedynie dwie rude czupryny, moja i mego rozmówcy. „Nazywam się Duncan Ross i również należę do beneficjentów funduszu założonego przez naszego szlachetnego dobroczyńcę - przedstawił się. - Czy jest pan żonaty, panie Wilson? Czy ma pan rodzinę?”. Zaprzeczyłem, a on natychmiast spochmurniał. „O rety! - Jego głos był bardzo poważny. - To duża przeszkoda. Bardzo mi przykro, że tak się sprawy mają. Fundusz miał służyć nie tylko finansowemu wsparciu rudowłosych, ale także rozpowszechnianiu tego koloru włosów. To doprawdy niefortunne, że jest pan kawalerem”. Mina mi zrzedła, panie Holmes, bo już byłem przekonany, że nie obejmę tej posady, ale po kilku minutach namysłu Ross stwierdził, że pójdzie mi na rękę: „Ta okoliczność wykluczałaby innych kandydatów, ale musimy zrobić wyjątek dla człowieka z taką czupryną. Od kiedy może pan zacząć pełnić obowiązki?”. „Jest to dość niezręczna sytuacja, prowadzę własny interes”. „Ależ niech się pan tym nie martwi, panie Wilson! - wykrzyknął Vincent Spaulding. - Zajmę się nim!”. „Jakie są godziny pracy?” - spytałem. „Od dziesiątej do drugiej”. W lombardzie załatwia się interesy głównie wieczorem, zwłaszcza w czwartki i piątki, czyli tuż przed dniami wypłat, więc bardzo odpowiadała mi możliwość dorobienia w godzinach rannych. Poza tym wiedziałem, że mój pomocnik to dobry człowiek i zajmie się wszystkim, kiedy zaistnieje potrzeba. „Bardzo mi to odpowiada - stwierdziłem. - Jakie wynagrodzenie?”. „Cztery funty tygodniowo”. „A na czym polega praca?”. „Jest bardzo lekka”. „Co pan przez to rozumie?”. „Przez cały czas musi pan być w biurze lub przynajmniej w budynku. Jeśli pan wyjdzie na zewnątrz, utraci posadę na zawsze. Testament określa to bardzo precyzyjnie. Jeśli opuści pan biuro w godzinach pracy, nie dotrzyma warunków”. „To tylko cztery godziny dziennie, i ani mi się śni stąd ruszać” - odparłem. „Nie zostanie przyjęte żadne usprawiedliwienie - ciągnął Duncan Ross. - Ani choroba, ani interesy, ani nic innego. Musi pan być stale na miejscu albo pożegna się ze stanowiskiem”. „A na czym polega praca?”. „Będzie pan przepisywał EncyclopediaBritannica. W szafie znajdzie pan jej pierwszy tom. Zaopatrzy się pan w atrament, pióra, papier i bibułę, a my zapewnimy stół i krzesło. Czy będzie pan mógł przystąpić do pracy jutro?”. „Jak najbardziej” - zapewniłem. „Zatem żegnam pana, panie Wilson, i jeszcze raz gratuluję wysokiego stanowiska, które udało się panu objąć” - powiedział Ross, po czym, gnąc się w ukłonach, wyprowadził mnie z biura. Wróciłem do domu wraz z moim pomocnikiem. Tak ucieszył mnie ten uśmiech losu, że nie wiedziałem, co robić ani co mówić. Zastanawiałem się nad tym przez cały dzień, ale pod wieczór znów ogarnęły mnie wątpliwości. Uznałem, że cała sprawa to jakieś wielkie oszustwo lub jakaś mistyfikacją, choć nie potrafiłem sobie wyobrazić, co taki spisek mógłby mieć na celu. Trudno było uwierzyć, że ktoś sporządził testament, na mocy którego płaci się tak dużo za coś tak łatwego jak przepisywanie encyklopedii. Vincent Spaulding robił, co mógł, by dodać mi otuchy, ale zanim położyłem się spać, postanowiłem się ze wszystkiego wycofać. Rano jednak pomyślałem, że mogę przynajmniej sprawdzić, co się za tym kryje. Kupiłem butelkę taniego atramentu, nie zapomniałem