Holmes penetrował otoczenie, gubiąc trop i odnajdując go ponownie, aż znaleźliśmy się w lesie pod ogromną brzozą, największym drzewem w okolicy. Mój przyjaciel, idąc śladem, okrążył pień i jeszcze raz położył się, nachylając twarz do samej ziemi; tym razem wydał cichy okrzyk zadowolenia. Pozostał w tej pozycji przez długi czas. Przesuwając liście i suche gałązki, zbierał do koperty coś, co przypominało pył, oglądał przez szkło powiększające nie tylko ziemię, ale także korę drzewa do wysokości, do której zdołał sięgnąć. We mchu leżał kamień o ostrych krawędziach, który Holmes również uważnie obejrzał i zabrał ze sobą. Poszliśmy ścieżką przez las aż do głównej drogi, gdzie wszystkie ślady znikały.
- Była to wielce interesująca sprawa - stwierdził, powracając do swego zwykłego sposobu bycia. - Domyślam się, że ten szary domek po prawej należy do leśniczego. Zamienię teraz kilka słów z panem Moranem i być może napiszę krótki list. Później pojedziemy na drugie śniadanie. Możecie, panowie, wrócić do dorożki, za chwilę do was dołączę.
Po około dziesięciu minutach dotarliśmy do naszego powozu i pojechaliśmy z powrotem do Ross. Holmes wciąż miał przy sobie kamień, który znalazł w lesie.
- Być może to pana zainteresuje, Lestrade - powiedział, wyciągając go przed siebie. - To narzędzie zbrodni.
- Nie widzę na nim żadnych śladów.
- Bo ich nie ma.
- Więc skąd pan to wie?
- Poprzednio rosła pod nim trawa. W tym miejscu, gdzie go znalazłem, leżał zaledwie od kilku dni, a nie było widać miejsca, z którego został zabrany. Jego kształt odpowiada obrażeniom. I nie znaleziono żadnej innej broni.
- A morderca?
- To wysoki leworęczny mężczyzna, który utyka na prawą nogę, nosi myśliwskie buty o grubych podeszwach i szary płaszcz, pali indyjskie cygara, używa ustnika i ma w kieszeni tępy scyzoryk. Znalazłem kilka innych śladów, ale sądzę, że te wystarczą dla naszych poszukiwań.
Lestrade się roześmiał.
- Obawiam się, że wciąż jestem sceptykiem - stwierdził. - Teorie to ciekawa rzecz, ale będziemy mieli do czynienia z upartą angielską ławą przysięgłych.
- Nous verronsl - odpowiedział Holmes ze spokojem. - Proszę stosować swoje metody, ja będę stosował własne. Dziś po południu będę zajęty, a do Londynu prawdopodobnie wrócę wieczornym pociągiem.
- I pozostawi pan sprawę niedokończoną?
- Ależ nie, doprowadzę ją do końca.
- A co z zagadką?
- Została rozwiązana.
- Kto więc jest sprawcą?
- Dżentelmen, którego opisałem.
- Ale kim on jest?
- Z pewnością nietrudno będzie się dowiedzieć. Okolica nie jest zbyt gęsto zaludniona.
Lestrade wzruszył ramionami.
- Jestem człowiekiem praktycznym - rzekł - i doprawdy nie mogę biegać po miasteczku, szukając kulawego leworęcznego mężczyzny. Stałbym się pośmiewiskiem Scotland Yardu.
- W porządku - stwierdził cicho Holmes. - Dałem panu szansę. Oto pańska kwatera. Napiszę do pana przed wyjazdem.
Zostawiliśmy Lestrade’a w jego mieszkaniu i pojechaliśmy do hotelu, gdzie czekał na nas lunch. Holmes milczał, zatopiony w myślach, i miał zbolałą minę osoby znajdującej się w trudnym położeniu.
- Watsonie - powiedział, kiedy sprzątnięto ze stołu - usiądź, proszę, w fotelu i posłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia. Nie jestem pewien, co mam zrobić, twoja rada może być dla mnie bardzo cenna. Zapal cygaro i wysłuchaj mnie.
- Jestem do twojej dyspozycji.
- Kiedy zastanawialiśmy się nad przebiegiem sprawy, obaj zwróciliśmy uwagę na dwa fragmenty opowieści młodego McCarthy’ego, choć moim zdaniem, świadczyły one na jego korzyść, a twoim - przeciwko niemu. Po pierwsze, zgodnie z wersją młodego człowieka zmarły krzyknął: „Cooee!”, zanim zobaczył syna. Po drugie, umierając, wypowiedział osobliwą uwagę na temat szczura. Wymamrotał kilka słów, ale tylko tyle dotarło do uszu młodzieńca. Od tego zaczniemy więc śledztwo, zakładając, że chłopak mówi szczerą prawdę.
- Co więc oznacza okrzyk „Cooee!”?
- Rzecz jasna, nie mógł on być skierowany do syna, który przebywał poza domem. To czysty przypadek, że młodzieniec usłyszał krzyk. Sygnał miał po prostu przyciągnąć uwagę tego, z kim ofiara była umówiona. Jest to typowo australijski okrzyk, którego używają mieszkańcy antypodów. Fakt ten pozwala mniemać, że osoba, z którą McCarthy miał się spotkać nad Boscombe Pool, również była wcześniej w Australii.
- A co ze szczurem?
Holmes wyjął z kieszeni arkusz papieru i rozłożył go na stole.
- To mapa kolonii Wiktoria - wyjaśnił. - Wczoraj zamówiłem ją w Bristolu. - Zakrył ręką fragment mapy. - Jaki napis widzisz?
- ARAT, czyli szczur! - przeczytałem.
- A teraz? - spytał, odsuwając rękę.
- BALLARAT.
- Zgadza się. To właśnie słowo wypowiedział umierający, a jego syn usłyszał jedynie ostatnie dwie sylaby. Ofiara próbowała wyjaśnić, kto był mordercą. Taki a taki, z Ballarat.
- Wspaniałe! - wykrzyknąłem.
- To oczywiste. Zawęziło to znacznie pole moich poszukiwań. Kolejną wskazówką, jeśli przyjąć, że syn mówił prawdę, było posiadanie przez mordercę szarego płaszcza. W ten sposób od błądzenia we mgle doszliśmy do stwierdzenia, że poszukujemy Australijczyka z Ballarat noszącego szary płaszcz.
- Zgadza się.
- A ponadto zamieszkałego w pobliżu, gdyż do jeziorka można dotrzeć jedynie z posiadłości Turnera lub z farmy McCarthych, a obcy raczej się tam nie zapuszczają.
- Jasne.
- W ten sposób dochodzimy do naszej dzisiejszej wycieczki. Badając ślady, zdobyłem nieco informacji, pozwalających określić tożsamość sprawcy, które podałem temu imbecylowi Lestrade’owi.
- Ale skąd je wziąłeś?
- Znasz moją metodę. Opiera się na obserwacji drobnych szczegółów. Jego wzrost mogłem odgadnąć z długości kroków. Po śladach było też widać, jaki rodzaj butów nosi. Było to bardzo charakterystyczne obuwie.
- A fakt, że utyka?
- Ślady prawej stopy zawsze były płytsze niż lewej. Mniej obciążał tę nogę. Dlaczego? Bo kuleje.
- A skąd wiesz, że jest leworęczny?
- Zastanowiły cię obrażenia, które opisał chirurg. Cios zadano od tyłu, a jednak obrażenia objęły lewą stronę czaszki. Jedynym wyjaśnieniem tego faktu była leworęczność napastnika. Morderca stał za brzozą podczas rozmowy ojca z synem, a nawet tam zapalił. Znalazłem popiół z cygara, które dzięki swej znajomości różnych rodzajów tytoniu mogłem określić jako indyjskie. Jak wiesz, poświęciłem tej sprawie nieco uwagi i napisałem krótką monografię o popiołach ze stu czterdziestu różnych rodzajów tytoniu fajkowego, cygarowego i papierosowego. Po znalezieniu popiołu rozejrzałem się i znalazłem końcówkę cygara pośród mchu, tam, gdzie została rzucona. Było to cygaro indyjskie, zwijane w Rotterdamie.
- A ustnik?
- Zauważyłem, że cygaro nie było trzymane w ustach, palący musiał zatem używać ustnika. Końcówka została odcięta, nie odgryziona, ale cięcie nie było równe. Na tej podstawie wydedukowałem, że dokonano go przy pomocy tępego scyzoryka.
- Holmesie - powiedziałem - zarzuciłeś wokół sprawcy sieć, z której nie ma ucieczki, i ocaliłeś życie niewinnego człowieka równie skutecznie, jak gdybyś odciął go ze stryczka. Widzę, dokąd to wszystko zmierza. Winnym jest.
- Pan John Turner! - wykrzyknął boy hotelowy, otwierając drzwi naszego salonu i wprowadzając gościa.
Do pokoju w ślad za chłopakiem wszedł mężczyzna o niezwykłym imponującym wyglądzie. Jego powolny utykający krok i opuszczone ramiona sprawiały, że wyglądał na zniedołężniałego, a jednak z twardych wyrazistych rysów pobrużdżonej twarzy i potężnych kończyn można było wyczytać, że to człowiek o niezwykłej sile fizycznej i mocnym charakterze. Splątana broda, siwiejące włosy i krzaczaste brwi nadawały mu władczy, pełen godności wygląd, ale cerę miał popielato białą, a wokół nozdrzy odznaczały się sine obwódki. Nie miałem wątpliwości, że nasz gość zmaga się z przewlekłą śmiertelną chorobą.