Выбрать главу

- Żegnajcie zatem, panowie - odrzekł starzec z powagą. - I obyście na łożu śmierci znaleźli pociechę w myśli, że zapewniliście mi, umierającemu, spokój. - Po wypowiedzeniu tych słów powoli wyszedł z pokoju, drżąc na całym swym potężnym ciele.

- Niech Bóg ma nas w opiece! - powiedział Holmes po długim milczeniu. - Czemu los tak okrutnie bawi się biednymi bezradnymi robakami? Zawsze, kiedy trafiam na taką sprawę, przypominają mi się słowa Baxtera8, więc powtarzam sobie: „Oto, z łaski boskiej, Sherlock Holmes”.

James McCarthy został uniewinniony podczas wyjazdowej sesji sądu dzięki licznym dowodom znalezionym przez Holmesa i wskazanym obrońcy. Stary Turner żył jeszcze po naszej rozmowie przez siedem miesięcy. Wszystko wskazuje na to, że syn i córka zmarłych będą żyli razem w szczęściu, nie świadomi cieni ciążących nad przeszłością ich rodzin.

6 George Meredith (1828-1909) był angielskim powieściopisarzem i poetą (przyp. tłum.)

7 zobaczymy (fr.) (przyp. tłum.)

8 Richard Baxter (1615-1691) - duchowny, teolog i poeta purytański.

Rozdział piąty

Pięć pestek pomarańczy

Kiedy przeglądam zapiski dotyczące spraw prowadzonych przez Sherlocka Holmesa pomiędzy 1882 a 1890 rokiem, tak wiele z nich wydaje mi się niezwykłymi i interesującymi, że trudno jest zdecydować, które tu zamieścić, a które opuścić. Niektóre z nich zostały już spopularyzowane przez prasę, inne zaś nie dawały memu przyjacielowi możliwości wykorzystania jego niesamowitych zdolności, które tak wspaniale rozwinął, a które niniejsza historia ma za zadanie przedstawić. Analityczne zdolności Holmesa nie zdołały sprostać niektórym sprawom, więc opowieści o nich zawierałyby jedynie rozpoczęcie i nie miałyby zakończenia, inne zostały wyjaśnione jedynie częściowo, na podstawie domysłów i przypuszczeń, a nie na logicznym wnioskowaniu, w którym tak lubował się mój przyjaciel. Okoliczności i skutki jednej z tych ostatnich spraw są tak niezwykłe, że odczuwam pokusę jej przedstawienia, mimo iż niektóre wątki nie zostały dotąd rozwiązane do końca, i prawdopodobnie nigdy to nie nastąpi.

1887 rok przyniósł ze sobą wiele mniej lub bardziej ciekawych spraw, które opisałem. W moich notatkach jest między innymi opowieść o Paradol Chamber, Towarzystwie Żebraków Amatorów, które prowadziło luksusowy klub w piwnicach magazynu mebli; i o faktach związanych ze zniknięciem brytyjskiego statku „Sophy Anderson”; o osobliwych przygodach Grice’a Pattersonsa na wyspie Uffa, a także o sprawie otrucia Camberwella. W tej ostatniej sprawie Sherlock Holmes zdołał, po zbadaniu mechanizmu zegarka zmarłego, udowodnić, że zegarek nakręcono dwie godziny wcześniej, z czego wynikało, że ofiara położyła się spać już po tym czasie. Takie stwierdzenie miało wielkie znaczenie dla rozwiązania sprawy. Być może kiedyś opiszę te przygody, żadna z nich nie jest jednak równie osobliwa jak niezwykły splot okoliczności, który za chwilę przedstawię.

Był koniec września; w okresie jesiennej równonocy wichry wiały z niezwykłą wściekłością. Przez cały dzień wył wiatr, a deszcz uderzał w okna z taką siłą, że nawet my, mieszkający w sercu Londynu, wspaniałego dzieła rąk ludzkich, byliśmy zmuszeni oderwać się od rutyny dnia codziennego i schylić czoła przed siłami natury, warczącymi na człowieka zza krat cywilizacji niczym zamknięte w klatce dzikie bestie. Wieczorem nawałnica przybrała na sile, a wiatr w kominie wył i łkał jak dziecko. Sherlock Holmes siedział, zachmurzony, przy kominku, uzupełniając indeks opisów przestępstw, ja natomiast tak się zatopiłem w lekturze jednej ze znakomitych marynarskich opowieści Clarka Russella9, że dobiegające zza okien wycie wichru stało się ilustracją dźwiękową tekstu, a deszcz bębniący o szyby zaczął brzmieć jak szumiące morskie fale. Moja żona pojechała w odwiedziny do swej matki, więc na kilka dni przeprowadziłem się do mego dawnego mieszkania przy Baker Street.

W pewnym momencie spojrzałem na mego towarzysza:

- Jestem pewien, że słyszałem dzwonek. Kto to może być? Czy spodziewasz się odwiedzin jakiegoś przyjaciela?

- Jesteś jedynym, jakiego mam - odpowiedział. - Niechętnie goszczę kogokolwiek.

- W takim razie może to klient?

- No to sprawa musi być poważna, skoro przychodzi w taki dzień i o takiej godzinie. Bardziej jednak prawdopodobne, że to jakaś kumoszka naszej gospodyni.

Okazało się, że Sherlock Holmes był w błędzie. Po chwili usłyszeliśmy kroki w korytarzu i stukanie do drzwi. Mój przyjaciel wyciągnął długą rękę i przesunął lampę tak, by oświetlała fotel, na którym miał usiąść przybysz.

- Proszę wejść! - powiedział.

Do pokoju wkroczył młody, może dwudziestodwuletni mężczyzna, schludny i dobrze ubrany. Jego maniery były w pewnym stopniu delikatne i wyrafinowane. Ociekający wodą parasol w ręku i długi lśniący płaszcz przeciwdeszczowy, który miał na sobie, świadczyły o tym, że musiał stawić czoła żywiołom. Nasz gość rozejrzał się niespokojnie wokół, i w świetle lampy zauważyłem, że ma bladą twarz i smutne oczy człowieka, którego trapią wielkie zmartwienia.

- Jestem panom winien przeprosiny - powiedział, nakładając na nos złote binokle. -Proszę mi wybaczyć najście. Obawiam się, że zostawię w tym schludnym mieszkaniu ślady deszczu i burzy.

- Proszę podać mi płaszcz i parasol - odpowiedział Holmes. - Powieszę je tutaj na haczyku, i za chwilę będą suche. Widzę, że przyjechał pan z południowego zachodu.

- Zgadza się, z Horsham.

- Mieszanka kredy i gliny, którą ma pan na noskach butów, jest dość charakterystyczna.

- Chciałem prosić pana o radę.

- Otrzyma ją pan bez kłopotu.

- I o pomoc.

- Z tym bywa czasem trudniej.

- Słyszałem o panu, panie Holmes. Major Prendergast opowiedział mi, jak ocalił go pan przed skandalem w klubie Tankerville.

- Ach, oczywiście. Chodziło o niesłuszne oskarżenie o szulerstwo.

- Powiedział mi, że potrafi pan rozwiązać każdą zagadkę.

- Przesadził.

- I że nigdy pan nie przegrywa.

- Zostałem pokonany czterokrotnie, trzy razy przez mężczyzn, raz przez kobietę.

- Cóż jednak znaczą cztery porażki w porównaniu z mnogością pańskich sukcesów?

- To prawda, zwykle mi się udaje.

- Może więc tak będzie i w moim przypadku.

- Proszę przysunąć krzesło do ognia i opowiedzieć szczegóły pańskiej sprawy.

- Nie jest ona zwyczajna.

- Do mnie zwyczajne sprawy nie trafiają. Jestem ostatnią instancją.

- Proszę pana, nie wiem, czy w całej swej karierze zetknął się pan z bardziej zagadkowym i niejasnym splotem wydarzeń niż ten, który miał miejsce w mojej rodzinie.

- Rozbudził pan we mnie ciekawość - przyznał Holmes. - Proszę mi opowiedzieć całą historię od samego początku, a potem porozmawiamy o szczegółach, które wydadzą mi się najistotniejsze.

Młodzieniec przysunął krzesło do kominka i wyciągnął swe mokre nogi do ognia.

- Nazywam się John Openshaw - zaczął - ale z tego, co wiem, moje prywatne sprawy nie mają związku z tymi strasznymi wydarzeniami. Sprawa ciągnie się od pokoleń, więc żeby panowie mieli jej pełny obraz, zacznę od samego początku. Mój dziadek miał dwóch synów, mego stryja Eliasa i mego ojca Josepha. Ojciec był właścicielem niewielkiej fabryki w Coventry, którą rozbudował po upowszechnieniu się rowerów. Opatentował nieprzebijalne opony Openshawa, które miały taki popyt, że sprzedał interes za okrągłą sumkę i został rentierem.

Mój stryj wyjechał za młodu do Ameryki i założył na Florydzie plantację, która znakomicie ponoć prosperowała. Kiedy wybuchła wojna secesyjna, walczył w armii Jacksona, a później pod rozkazami Hooda i dosłużył się stopnia pułkownika. Po kapitulacji generała Lee wrócił do siebie na plantację i spędził tam kolejne trzy lub cztery lata. W 1869 lub 1870 roku wrócił do Europy i kupił niewielką posiadłość w hrabstwie Sussex niedaleko Horsham. W Ameryce dorobił się sporego majątku, a do wyjazdu skłoniła go niechęć do czarnoskórych i do polityki republikanów, którzy znieśli niewolnictwo. Stryj był niezwykłym człowiekiem, gwałtownym i zapalczywym (w gniewie nie przebierał w słowach), a przy tym bardzo nieśmiałym. Zdaje się, że przez wszystkie lata, gdy mieszkał w Horsham, ani razu nie wybrał się do miasta. Jego dom był otoczony ogrodem, wokół rozciągały się pola, po których spacerował, zdarzało się jednak często, że tygodniami nie opuszczał sypialni. Dużo palił i litrami pił brandy, nie zabiegał o towarzystwo i nie przyjaźnił się z nikim, nawet z własnym bratem. Mnie jednak tolerował, a nawet lubił. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy w 1878 roku, miałem około dwunastu lat. Było to w ósmym lub dziewiątym roku jego pobytu w Anglii. Stryj uprosił mego ojca (a swego brata), żeby pozwolił mi z nim zamieszkać. Na swój sposób okazywał mi swą dobroć. Kiedy był trzeźwy, grał ze mną w tryktraka i w warcaby; uczynił mnie swym przedstawicielem w kontaktach ze służbą i z interesantami. Nim skończyłem szesnaście lat, byłem w gruncie rzeczy panem domu, miałem klucze od wszystkich pomieszczeń i mogłem chodzić, gdzie chciałem (z jednym wyjątkiem), i robić, co mi się podobało, byle nie zakłócać spokoju stryja. Na strychu jest rupieciarnia, zawsze zamknięta, jedyny pokój, do którego stryj nigdy nie pozwalał wchodzić ani mnie, ani nikomu innemu. I to jest ten wyjątek, o którym wspomniałem. Z ciekawości zaglądałem do środka przez dziurkę od klucza, ale nigdy nie udało mi się dostrzec niczego poza stosami starych skrzyń i paczek, których można się spodziewać w takim miejscu. Pewnego dnia w marcu 1883 roku, w czasie śniadania, pułkownik otrzymał list z zagranicznym znaczkiem. Stryj rzadko dostawał listy, gdyż wszystkie należności regulował gotówką, a żadnych przyjaciół nie miał. „To z Indii!” - stwierdził, biorąc list do rąk. „Stempel z Pondicherry! Cóż to może być?”. Szybko otworzył kopertę, z której wypadło na jego talerz pięć pestek pomarańczy. Wybuchnąłem śmiechem, lecz uśmiech zamarł mi na ustach, kiedy zobaczyłem twarz stryja. Szczęka mu opadła, oczy wyszły z orbit, a skóra przybrała szarą barwę. Nie spuszczając wzroku z koperty, którą wciąż trzymał w drżącej dłoni, wykrzyknął zmienionym głosem najpierw: „K.K.K.!”, a później: „Boże mój, Boże, dopadły mnie moje grzechy!”. „Co to takiego, stryju?” - krzyknąłem. „Śmierć” - odpowiedział i poszedł do swojego pokoju, zostawiając mnie, zdrętwiałego ze strachu. Obejrzałem kopertę i zobaczyłem trzy litery „K” nabazgrane czerwonym atramentem na tylnej klapie, tuż nad paskiem kleju. W środku nie było niczego prócz pięciu wyschniętych pestek. Jaka mogła być przyczyna tak panicznego przerażenia? Wstałem od stołu i poszedłem na górę. Na schodach natknąłem się na pułkownika, który trzymał w jednej ręce stary zardzewiały klucz (niewątpliwie od pokoiku na strychu), a w drugiej miał małe mosiężne pudełko przypominające skarbonkę. „Niech robią, co chcą, i tak ich zaszachuję!” - powiedział, po czym zaklął i dodał: „Powiedz Mary, żeby u mnie napaliła, i poślij po pana Fordhama, prawnika z Horsham”. Zrobiłem, co mi kazał. Kiedy prawnik przybył, zaprowadziłem go do pokoju wuja. Na kominku buzował ogień, a na kracie osadziło się dużo czarnego puszystego popiołu, jakby ze spalonego papieru. Obok stała pusta mosiężna szkatułka. Przyjrzałem jej się i ze zdziwieniem zauważyłem, że na wieczku widnieją trzy litery K, takie same, jakie zobaczyłem rano na kopercie. „Johnie - powiedział stryj - chcę, byś poświadczył mój testament. Zapisuję swój majątek w całości, ze wszystkim, co jest w nim dobre i złe, memu bratu, a twemu ojcu, po którym z pewnością odziedziczysz go ty. Jeśli zdołasz się nim cieszyć w spokoju, tym lepiej! Jeśli jednak będzie inaczej, posłuchaj mej rady, chłopcze, i oddaj go najgorszemu wrogowi. Przykro mi, że daję ci taką obosieczną broń, ale nie potrafię przewidzieć, jak potoczą się sprawy. Proszę, podpisz papiery w miejscu, które wskaże ci pan Fordham”. Złożyłem podpis zgodnie z poleceniem, a prawnik zabrał testament ze sobą. Jak zapewne się panowie domyślają, ten osobliwy incydent wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Rozmyślałem