Выбрать главу

A Edward na wieki przestawał być moim równolatkiem.

Kiedy poszłam do łazienki i stanęłam przed lustrem, żeby umyć zęby, niemal się zdziwiłam, że moja twarz nic a nic się nie zmieniła. Wpatrywałam się przez dłuższy czas w swoje odbicie, szukając na nieskazitelnie porcelanowej skórze jakiejś zmarszczki, ale bruzdy miałam jedynie na czole, a te zniknęłyby bez śladu, gdybym tylko przestała się, choć na chwilę martwić. Nie potrafiłam się zrelaksować i stroszyłam brwi.

To był tylko sen, po raz setny powtórzyłam w myślach. Tylko sen, ale dotyczący tego, czego obawiałam się najbardziej.

Żeby jak najszybciej wyjść z domu, postanowiłam nie jeść śniadania; nie mogłam jednak uniknąć spotkania z tatą, przed którym musiałam przez kilka minut grać wesołą solenizantkę. Starałam się szczerze cieszyć z prezentów, których miał mi nie kupować, ale przy każdym uśmiechu bałam się, że zaraz się rozpłaczę.

Jadąc do szkoły, próbowałam wziąć się w garść. Twarz babci – tak, babci, bo nie byłam gotowa pogodzić się z myślą, że patrzyłam na własne odbicie – trudno mi było wymazać z pamięci.

Kiedy wjechałam na parking, zauważyłam opartego o swoje srebrne volvo Edwarda. Nie idealizowałam go we śnie – wyglądał jak marmurowy posąg jakiegoś zapomnianego boga urody. I czekał tam na mnie, tylko na mnie, czekał tak codziennie.

Moja rozpacz rozwiała się w mgnieniu oka – teraz nie czułam nic prócz zachwytu. Chociaż byliśmy parą od pół roku, nadal nie mogłam uwierzyć, że spotkało mnie takie szczęście.

Obok Edwarda stała jego siostra Alice. Ona też na mnie czekała.

Tak naprawdę nie byli z sobą spokrewnieni. Według oficjalnej wersji rozpowszechnionej w Forks wszyscy młodzi Cullenowie zostali adoptowani, co miało tłumaczyć, dlaczego tak młodzi ludzie jak doktor Carlisle i jego żona Esme mają takie dorosłe dzieci. Brak wspólnych przodków nie przeszkadzał jednak Alice i Edwardowi być do siebie podobnymi. Skóra obojga zachwycała identycznym odcieniem bladości, tęczówki zaskakiwały jednakową, niespotykanie złocistą barwą, a rysy twarzy oszołamiały harmonią. Obserwatora mogły razić w tej boskiej parze tylko ciemne worki pod oczami. Ktoś wtajemniczony – ktoś taki jak ja – wiedział doskonale, że wszystkie te cechy świadczą o przynależności do nieludzkiej rasy.

Alice była wyraźnie podekscytowana, a w ręku trzymała coś małego i kwadratowego, owiniętego w ozdobny srebrny papier. Skrzywiłam się. Mówiłam jej przecież, że nie chcę ani żadnych prezentów, ani składania życzeń, ani w ogóle niczego. Marzyłam, żeby zapomnieć, którego dzisiaj mamy. Cóż, kolejna osoba zignorowała moje prośby.

Ze złości trzasnęłam drzwiami wiekowej furgonetki i na mokry, czarny asfalt opadły drobiny rdzy. Ruszyłam w kierunku rodzeństwa. Alice wybiegła mi naprzeciw, cała w uśmiechach. Mimo mżawki jej krótkie kruczoczarne włosy sterczały na wszystkie strony.

Wszystkiego najlepszego, Bello!

– Cii! – syknęłam, rozglądając się niespokojnie, żeby upewnić się, że nikt jej nie usłyszał. Jeszcze tego brakowało, by w świętowanie tego strasznego dnia włączyło się pól szkoły.

Alice zupełnie nie przejęła się moją reakcją.

– Otworzysz swój prezent teraz czy później? – spytała z autentycznym zaciekawieniem, zawracając w stronę Edwarda.

– Żadnych prezentów – wymamrotałam gniewnie.

Chyba nareszcie zaczęło coś do niej docierać.

– Dobra, wrócimy do tego później. I co, podoba ci się ten album, który przysłała ci mama? A aparat fotograficzny od Charliego? Fajny, prawda?

Westchnęłam. Edward nie był jedynym członkiem rodziny Cullenów obdarzonym niezwykłymi zdolnościami. Alice wprawdzie nie czytała ludziom w myślach, ale „zobaczyła”, co planują mi kupić rodzice, gdy tylko się na coś konkretnego zdecydowali.

– Tak, świetny. Album też.

– Moim zdaniem to bardzo trafiony pomysł. W końcu tylko raz w życiu kończy się liceum. Warto wszystko starannie udokumentować.

– I kto to mówi? Przyznaj się, ile razy byłaś w czwartej klasie?

– Ja to, co innego.

W tym momencie doszłyśmy do Edwarda, który wyciągnął rękę, żeby ująć moją dłoń. Skórę miał jak zawsze gładką, twardą i nienaturalnie chłodną. Jego dotyk sprawił, że na chwilę zapomniałam o troskach. Ścisnął delikatnie moje palce. Spojrzałam w jego topazowe oczy, a moje biedne serce gwałtownie załomotało. Nie uszło to uwadze Edwarda. Uśmiechnął się.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, mam ci nie składać życzeń, tak? – spytał, sunąc zimnym opuszkiem palca wkoło moich ust.

– Zgadza się – potwierdziłam. Za Chiny nie umiałam naśladować jego szlachetnego akcentu. Żeby wypowiadać słowa w tak charakterystyczny sposób, trzeba się było urodzić przed pierwszą wojną światową.

– Chciałem się tylko upewnić. – Wolną dłonią jeszcze bardziej potargał sobie kasztanową czuprynę. – Mogłaś w międzyczasie zmienić zdanie. Wiesz, większość ludzi lubi mieć urodziny i dostawać prezenty.

Alice parsknęła śmiechem, który dźwięcznością dorównywał srebrnym dzwonkom kołysanym przez wiatr.

– Spodoba ci się, sama zobaczysz. Wszyscy będą dla ciebie mili i będą ci ustępować. Co w tym takiego okropnego? – spytała retorycznie, ale i tak jej odpowiedziałam.

– To, że się starzeję. – Starałam się, ale głos mi przy tym mimowolnie zadrżał.

Edward przestał się uśmiechać i zacisnął usta.

– Osiemnaście lat to jeszcze nie tak dużo – stwierdziła Alice. – Kobiety zwykle denerwują się urodzinami, dopiero, gdy skończą dwadzieścia dziewięć.

– Ale jestem już starsza od Edwarda – wymamrotałam.

Westchnął ciężko.

– Formalnie rzecz biorąc, tak – powiedziała Alice pogodnie – ale w praktyce to przecież tylko jeden mały roczek.

Ech… Gdybym miała pewność, że wkrótce stanę się jedną z nich i spędzę z nimi resztę wieczności (a nie tylko najbliższe kilkadziesiąt lat, z czego tych paru ostatnich mogę zresztą nie pamiętać przez Alzheimera), rok czy dwa nie robiłyby mi żadnej różnicy. Pewności jednak nie miałam, bo Edward kategorycznie odmówił majstrowania przy moim przeznaczeniu. Nie miał najmniejszego zamiaru przyłożyć ręki do tego, żebym stała się nieśmiertelna – nieśmiertelna jak on i jego rodzina.

Impas – tak to określił.

Szczerze mówiąc, nie rozumiałam, o co mu chodzi. Czego zazdrościł śmiertelnikom? Bycie wampirem nie wydawało się takie znowu straszne – przynajmniej oceniając je na przykładzie Cullenów.

– O której się u nas pojawisz? – Alice zmieniła temat. Sądząc po jej minie, planowała dla mnie pełen zestaw atrakcji, których tak bardzo chciałam uniknąć.

– Nie wiedziałam, że mam się dziś u was pojawić.

– No, nie bądź taka – zaprotestowała. – Chyba nie pozbawisz nas frajdy?

Myślałam, że w swoje urodziny robi się to, na co samemu ma się ochotę.

– Podjadę po nią zaraz, jak wróci ze szkoły – zaoferował się Edward, puszczając moją uwagę mimo uszu.

– Po szkole pracuję! – zaprotestowałam.

– Nie dziś – poinformowała mnie Alice, zadowolona z własnej zapobiegliwości. – Rozmawiałam już na ten temat z panią Newton. Załatwi zastępstwo. Kazała złożyć ci w jej imieniu najserdeczniejsze życzenia urodzinowe.

– To nie wszystko. E… – Rozpaczliwie szukałam w głowie kolejnej wymówki. – Nie obejrzałam jeszcze Romea i Julii na angielski.

Alice prychnęła.

– Znasz tę sztukę na pamięć!

Pan Berty powiedział, że aby w pełni ją docenić, trzeba ją zobaczyć odegraną. Po to ją Szekspir napisał, prawda?