Выбрать главу

Michael Gruber

Księga powietrza i cieni

Z angielskiego przełożył Zbigniew Batko

Tytuł oryginału TOE BOOK OF AIR AND SHADOWS

Copyright © 2007 by Michael Gruber

Dla E.W.N.

Święto się skończyło.

Aktorzy moi, jak ci powiedziałem,

Były to duchy; na moje rozkazy,

Na wiatr się lekki wszystkie rozpłynęły.

Jak bezpodstawna widzeń tych budowa,

Jasne pałace i wieże w chmur wieńcu,

Święte kościoły, wielka ziemi kula,

Tak wszystko kiedyś na nic się rozpłynie,

Jednego pyłku na ślad nie zostawi,

Jak moich duchów powietrzne zjawisko.

Sen i my z jednych złożeni pierwiastków;

Żywot nasz krótki w sen jest owinięty -

William Szekspir,

Burza, akt IV, scena 1,

Pierwsze Folio, 1623

przeł. Leon Ulrich

Podziękowania

Autor pragnie podziękować szanownemu panu Thomasowi D. Selzowi z kancelarii Frankfurt Kurnit Klein i Selz za pomoc w wyjaśnianiu zawiłości prawa własności intelektualnej oraz za widok z okna jego biura, który jest jedynym elementem łączącym go ze specjalistą od prawa autorskiego opisanym w tej powieści.

1

Stukają klawisze i oto na małym monitorze pojawiają się słowa, lecz kto je będzie czytał nie mam pojęcia. Mogę już być wtedy martwy jak, powiedzmy, Tołstoj. Albo Szekspir. Jakie znaczenie ma dla czytelnika, czy ten, kto napisał dane słowa, jest jeszcze wśród żyjących? Najwyżej takie, że jeżeli czytamy książkę żyjącego autora, możemy, przynajmniej teoretycznie, machnąć do niego list, nawiązać osobisty kontakt. Myślę, że wielu czytelników tego pragnie. Niektórzy piszą wręcz do fikcyjnych postaci, co jest jeszcze bardziej niesamowite.

Ale ja nadal żyję, choć w każdej chwili sytuacja może się zmienić, co zresztą jest jednym z powodów, dla których to piszę. Z pisaniem jest tak, że autor nigdy nie wie, jaki będzie los tego, co w pocie czoła smaruje na papierze, tak przydatnym do rozmaitych celów, nie tylko do układania słów w określonym porządku. Zresztą te maleńkie ładunki elektromagnetyczne, które generuję na swoim laptopie, też nie są odporne na brutalne działanie czasu. Bracegirdle nie żyje z całą pewnością; zmarł od ran odniesionych w bitwie pod Edgehill podczas angielskiej wojny domowej gdzieś pod koniec października 1642 roku. Tak przynajmniej uważamy.

W każdym razie zdążył jeszcze przed śmiercią popełnić pięćdziesięciodwustronicowy manuskrypt, który w znacznym stopniu spieprzył mi życie lub nawet wręcz mnie go pozbawił choć tego ostatniego jeszcze nie wiem. A może winien był raczej profesorek Andrew Bulstrode, który rzucił mi ten rękopis na kolana, a potem został zamordowany. Mógłbym też obwiniać Mickeya Haasa, kumpla jeszcze z czasów studenckich, który skierował do mnie Bulstrode'a. Mickey, o ile mi wiadomo, wciąż żyje. Ta dziewczyna, czy raczej kobieta, też ponosi pewną odpowiedzialność, bo mam poważne wątpliwości, czy wdałbym się w to wszystko, gdybym nie zobaczył w czytelni Brooke Russell Astor w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej jej długiej białej szyi wystającej z kołnierzyka i rozpaczliwie nie zapragnął jej pocałować.

Należałoby także winić Alberta Crosettiego, jego niezwykłą mamę i jeszcze bardziej niezwykłą dziewczynę Carolyn o ile była jego dziewczyną – a także te wszystkie odkrycia, ich interpretatorów, deszyfratorów tekstu Bracegirdle'a, no i moją nemezis, bez której…

Nie mogę też pominąć rzeczywistych złoczyńców, choć tak naprawdę nie wolno mi ich winić. Złoczyńcy po prostu są, istnieją, tak jak rdza, nudni i niemal chemicznie czyści w swym tępym prymitywizmie, swojej chciwości i pysze. To nadzwyczajne, jak łatwo takich typów unikać i jak często z tej możliwości nie korzystamy. Nie wspominam już o Marii, królowej Szkocji (skoro mowa o głupocie), i jeszcze jednym spisku na jej koncie, nawet jeśli jej winą w tym wszystkim było tylko to, że istniała. I oczywiście winię też swojego ojca, tego starego oszusta. Czemu by nie? Winię go za całą resztę.

Widzę, że źle się do tego zabrałem. Okay, skupmy się jeszcze raz i przynajmniej uporządkujmy fakty, a zacznijmy od zidentyfikowania autora, czyli mnie, Jake'a Mishkina, prawnika z zawodu, specjalistę od własności intelektualnej, czyli, innymi słowy, prawa autorskiego. Wiem, że lada chwila mogą mnie zabić gangsterzy. Są oczywiście prawnicy, którzy mają powody spodziewać się fizycznego zagrożenia jako czegoś, co nieodłącznie towarzyszy ich profesji. Ja nie zostałem prawnikiem tego rodzaju – i właściwie była to kwestia świadomego wyboru. W młodości znałem nieźle to środowisko, mam więc podstawy podejrzewać, że paru takich prawników rzeczywiście załatwiono, toteż wybierając specjalizację, upewniłem się, że nie będę miał do czynienia z ludźmi, którzy noszą przy sobie spluwy. Nawet w dziedzinie prawa autorskiego spotyka się czasami (a może i częściej) wariatów, ale kiedy takie typki klną i grożą, że zabiją prawnika i jego klienta, to jest to niemal zawsze czysta retoryka.

Nawet wtedy ich nienawiść skierowana jest na prawników procesowych, a ja nie jestem jednym z nich. Nie mam do tego predyspozycji, gdyż jako człowiek spokojny wierzę, że prawie wszystkie sprawy sądowe, zwłaszcza te dotyczące własności intelektualnej, są głupie, często wręcz groteskowe, i że ludziom rozsądnym dla rozstrzygnięcia sporu wystarczyłoby dwadzieścia minut rozmowy. Inaczej rozumuje prawnik procesowy. Ed Geller na przykład, nasz starszy wspólnik (dla którego profesjonalizmu żywię, nawiasem mówiąc, najwyższy szacunek), zadziorny, agresywny, pewny siebie i antypatyczny, mógłby posłużyć za wzór bohatera każdego złośliwego dowcipu o prawnikach, a jednak, o ile mi wiadomo, nigdy nie słyszał świstu wystrzelonej w jego stronę kuli ani nie wdawał się w spory z rabusiami, podczas gdy ja doświadczyłem ostatnio obu tych przyjemności.

Muszę tu powiedzieć, że prawo własności intelektualnej dzieli się z grubsza na przemysłowe, dotyczące znaków firmowych i patentów, a także oprogramowania, oraz na autorskie, które obejmuje wszelkie dziedziny sztuki muzykę, piśmiennictwo, filmy, różnego rodzaju wizerunki, Myszkę Miki itd. (Tu instynktownie uderzam w klawisz, który dodaje do imienia tego małego gryzonia sakramentalne ©, po czym szybko kasuję ów znaczek, bo pisze to wszystko, jakkolwiek to nazwiemy, całkiem nowy ja). Moja firma, Geller Linz Grossbart i Mishkin, jest kancelarią specjalizującą się w prawie autorskim i choć wszyscy wspólnicy opanowali pełne spektrum spraw związanych z tą dziedziną, można powiedzieć, że każdy z osobna ma swoją specjalność. Marty Linz obskakuje telewizję i film, Shelly Grossbart muzykę, Ed Geller, jak już wspomniałem, jest naszym specem od prawa procesowego. A ja zajmuję się literaturą, co oznacza, że spędzam z pisarzami wystarczająco dużo czasu, aby sobie uświadamiać, że nie jestem i nigdy nie będę jednym z nich. Wielu moich klientów mówiło mi, zwykle protekcjonalnym tonem (przypisując zresztą tę złotą myśl przeróżnym autorom), że w każdym prawniku tkwi stłamszony poeta. Nie przejmuję się tym zanadto, bo wszyscy ci ludzie są bezradni jak kocięta wobec realnego świata, rozumianego jako przeciwieństwo świata wyobrażonego.

Kiedy chcę, potrafię się też zdobyć na gryzącą ironię, co nie zdarza się często, bo, szczerze mówiąc, cholernie podziwiam pisarzy. To znaczy ich umiejętność wymyślenia historyjki i zapisania jej tak, że ktoś inny, całkiem obcy, może ją przeczytać, zrozumieć, a nawet obdarzyć fikcyjne postacie prawdziwymi uczuciami! Czy mieliście kiedyś pecha podróżować zapchanym do ostatniego miejsca samolotem lub pociągiem i siedzieć naprzeciw pary pacanów opowiadających kawały? Z nudów człowiek ma ochotę poderżnąć sobie gardło, prawda? Albo ich zabić. Chodzi mi o to – być może się powtarzam – że cholernie trudno jest opowiedzieć historię, która będzie się trzymać kupy. Jeden z moich klientów powiedział mi, że aby napisać opowiadanie, trzeba zacząć od wszystkiego, co się nam w życiu przydarzyło, a potem wyciąć to, co nie pasuje do całości. Był to oczywiście żart. Choć mam wrażenie, że właśnie coś takiego robię teraz.