Выбрать главу

Podszedł do stołu, przy którym stał Haas, wpatrując się w niego z otwartymi ustami jak królik w kobrę, i sięgnął po manuskrypt. Wyrównał kartki i przez chwilę ważył je w dłoni.

– Ale ty, profesorze, nie jesteś dziwką. Łączą nas interesy, łączyły przez cały ten czas, mam do ciebie zaufanie jak człowiek do człowieka. Jak mogłeś mi zrobić coś takiego? Jestem bardzo zawiedziony.

– On kłamie! – wyrzucił z siebie gwałtownie Haas, zacinając się, a Crosetti mógł zobaczyć ze swego miejsca, jak trzęsą mu się nogi. – Wymyślił to wszystko, żeby… zamącić ci w głowie. To wielki spryciarz, myśli, że się z tego wywikła, on, wielki Jake Mishkin, ale kłamie, sztuka jest autentyczna, największe literackie odkrycie wszechczasów. Ja jestem, kurwa, ekspertem, Osip, na miłość boską, a zresztą jak mógłbym konspirować z tą kobietą, nigdy w życiu jej nie widziałem, nie byłem u Pascoe i niczego nie kombinowałem… to śmieszne… jak mogłeś w to uwierzyć? Ten rękopis, który trzymasz, te szyfry… to wszystko, jest bezcenne, bezcenne, nigdy mi się nie śniło, że będę coś takiego trzymał w rękach…

– Znał Carolyn Rolly – wtrącił Mishkin. – Studiowała na Columbii. Bulstrode ich ze sobą poznał. Zapytaj Crosettiego.

Crosetti odchrząknął, jakby miał gardło pełne introligatorskiego kleju, i powiedział:

– Owszem. Na pewno znała Bulstrode'a. A Bulstrode znał Haasa.

– No widzisz, profesorku? Coś się tu nie zgadza. Więc myślę, że on ma rację, że wszystko to jest oszustwo, a te papiery to makulatura. – Mówiąc to, podszedł szybkim krokiem do kominka i cisnął rękopis w ogień.

Haas wydał z siebie okrzyk, który zdawał się pochodzić z jego trzewi, dziki wrzask rozpaczy, i rzucił się w płomienie. Schwycił oburącz plik papierów i próbował gołymi rękami gasić płomyki, które zaczęły się już wgryzać w kartki.

Jednocześnie wrzucał strony manuskryptu z powrotem do pokoju niczym pies wyrzucający za siebie ziemię z jamy. Parę kartek, jak zauważył Crosetti, porwał ciąg powietrza i przylepił do ściany w głębi kominka, ale Haas runął całym ciałem przez płonące polana i wyciągnął je stamtąd. Nie przestawał przy tym wrzeszczeć, nie zamilkł też, gdy wydostał się z ognia. Paliło się na nim ubranie, szal zamienił się w ognisty naszyjnik. Dreptał w kółko, tłukąc dłońmi płomienie, jego twarz wyglądała jak ohydna czarno-czerwona maska, okulary były skręcone i częściowo stopione.

Mishkin schwycił płonącego profesora, jakby to była tylko wydrążona powłoka, i przewiesiwszy go sobie przez ramię, rzucił się w stronę drzwi. Pokładowy próbował go zatrzymać, ale został zmieciony jedną ręką na bok i runął na stolik, który załamał się z trzaskiem. Mishkin wybiegł na zewnątrz, dał nura w najgłębszą zaspę i zaczął zasypywać garściami śniegu płomienie, a kiedy zgasły z sykiem, chłodził śniegiem czerwone ziejące rany, które było widać przez zwęgloną odzież, i okładał nim poparzoną twarz.

Crosetti patrzył na to przez otwarte drzwi. Zobaczył, że pokładowy pozbierał się ze stolika, podszedł do klęczącego Mishkina i kopnął go z całej siły w żebra. Kopałby dalej, gdyby Szwanow go nie powstrzymał.

– Wiesz, to mi podsunęło pewien pomysł – odezwał się gangster.

Crosetti drgnął; uprzytomnił sobie, że Szwanow zwraca się do niego. Zrozumiał natychmiast, że ten człowiek próbuje coś wyjaśnić, bo tak właśnie postępują gangsterzy wobec swoich ofiar, i zaczął się zastanawiać, czy dawniej też tak robili. Prawdopodobnie, pomyślał, bo i u Szekspira spotykało się samousprawiedliwiającego się łotra, który czerpie rozkosz z opisywania bezradnej ofierze perspektywy śmierci. Ale czy Bard to wymyślił, podobnie jak scenarzyści wymyślili strzelanie z biodra? Prawdopodobnie. Szekspir wymyślił mnóstwo reakcji, które uchodzą za naturalne ludzkie zachowania. Crosetti skupił się na tym, co mówił Szwanow.

– …nie zgadzasz się? Każdy poświęca się dla czegoś, ale nie aż tak, nie poświęca własnego ciała, nawet dla pieniędzy. No, może dla dzieci. Tu spojrzał chłodno na córkę i syna Mishkina. Albo, jak to przed chwilą widzieliśmy dla

tego manuskryptu. A zatem jest on oczywiście autentyczny.

– Ryzykowałeś – zauważył Crosetti.

– Owszem, ale człowiek taki jak ja musi ryzykować, to wynika z ducha przedsiębiorczości. I teraz widać, że się opłacało. – Spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy zbierali nadpalone kartki. I nie sądzę, aby takie drobne uszkodzenia obniżyły znacznie, o ile w ogóle, wartość tego rękopisu. Myślę, że będzie wyglądał bardziej autentycznie, niczym prawdziwy staroć. Ale, jak powiedziałem, ta historia z ogniem nasunęła mi pewien pomysł. Profesor Haas zaprasza swego dobrego przyjaciela Mishkina z dwójką dzieci, a także swego nowego przyjaciela Crosettiego z jego dziewczyną Carolyn do swojego wiejskiego domu i wszyscy wybierają się na przejażdżkę motorówką po tym pięknym jeziorze, mimo że jest zimno, bo wygląda ono tak pięknie w śniegu. No i następuje tragiczny wypadek, eksplozja spowodowana wyciekiem benzyny czy czegoś innego, i wszyscy płoną, a potem idą na dno razem z łodzią.

– Nie rozumiem. Nie miałem nic wspólnego z całą tą aferą, Carolyn też nie.

– Tak, ale jesteście świadkami. To takie rosyjskie podejście, jak sądzę. Stalin nas tego nauczył, a my wciąż pamiętamy. Jeśli pojawiają się jakieś wątpliwości, pozbyć się wszystkich oprócz tych, którzy są… zabrakło mi słowa… współ…

– Współsprawcami.

– No właśnie. Współsprawcami. A więc teraz wszyscy pójdziecie do łodzi.

Sięgnął za pazuchę, wyciągnął pistolet i krzyknął coś po rosyjsku do swoich ludzi.

Po chwili w stronę jeziora zaczęła zmierzać smutna procesja. Przodem szedł Mishkin, podtrzymując jęczącego Haasa, potem dzieci Mishkina, za nimi Crosetti i Carolyn.

Rosjanie trzymali broń w pogotowiu: pokładowy pistolet maszynowy, pozostali pistolety półautomatyczne. Ten pierwszy wprowadził jeńców do hangaru i kazał im wejść do łodzi. Drugi napełniał dwudziestolitrowy kanister. Szwanow i trzeci bandyta oddalili się, żeby uruchomić silnik ślizgacza.

Mishkin umieścił Haasa na tylnym siedzeniu, a potem pomógł pozostałym wsiąść do łodzi. Kiedy przyszła kolej Crosettiego, Mishkin zapytał szeptem:

– Umiesz tym pływać?

– Jasne.

– Więc siadaj za sterem.

Crosetti zajął miejsce z przodu, Mishkin obok niego.

Człowiek Szwanowa wsiadł z napełnionym kanistrem do motorówki i postawił go na tylnym siedzeniu. Powiedział coś do swego kompana i obaj się roześmiali. Potem gangster zagadał coś do Imogen, schwycił ją za rękę, przycisnął do swego krocza i znów zarechotał. Pokładowy coś odpowiedział, zrzucił cumę rufową i przeszedł na przód, aby odwiązać linę, która łączyła dziób z zaciskiem. Z zewnątrz dotarł do nich warkot zapuszczanego silnika baylinera.

Drugi wciąż coś mówił do Imogen, przysuwając twarz do jej twarzy. Dziewczynka krzyknęła i próbowała go odepchnąć. Schwycił ją za włosy, zmusił, żeby schyliła głowę, i jednym szarpnięciem rozpiął rozporek. W tym momencie Mishkin, ku zaskoczeniu Crosettiego, sięgnął błyskawicznie pod siedzenie, wyciągnął lugera i strzelił tamtemu w twarz. Gdy mężczyzna runął na pokład, Mishkin odwrócił się i wpakował pięć pocisków w jego towarzysza, klęczącego i jeszcze bardziej zaskoczonego.

– Gazu! – zawołał do Crosettiego. – Jazda!

Albert przekręcił kluczyk, silnik zakrztusił się i po chwili zaryczał; dźwignia zmiany biegów do przodu – i łódź wystrzeliła z hangaru.

Gdy mknęli po wodzie, Crosetti czuł, jak w piersi wzbiera mu bezgłośny, absurdalny chichot. Minęło kilkanaście sekund, nim Szwanow i jego człowiek zrozumieli, co się dzieje, ale kiedy stwierdzili, że na ślizgaczu nie widać czarnych sylwetek gangsterów, natychmiast ruszyli w pogoń. Crosetti wiedział, że nie ma szans, że drewniany wiekowy chris craft ze staroświeckim silnikiem V 6 nie umknie nowoczesnemu baylinerowi, mającemu co najmniej trzykrotnie większą moc. Mimo to wcisnął gaz do oporu, czekając na kulminację i rozwiązanie.