Выбрать главу

Być może jednak przesadzam ze skromnością. Zawód prawnika nie jest pozbawiony pierwiastka twórczego. Piszemy mnóstwo i choć większość tego interesuje tylko innych prawników, tu także opowiada się historie, ustala miejsce akcji, projektuje scenografię, wykorzystując w tym celu fakty i hipotezy tworzące tło sprawy. Młody Karol Dickens zaczynał jako sprawozdawca sądowy i specjaliści od jego twórczości twierdzą, że właśnie to doświadczenie ukształtowało jego wrażliwość na ludzkie dramaty, widoczną w późniejszych powieściach. Poza tym prawie wszystkie te książki traktują o zbrodniach, popełnianych najczęściej w białych rękawiczkach. Źródłem mojej wiedzy w tym względzie jest Mickey Haas, a on się na tym zna, bo jest profesorem literatury angielskiej na Uniwersytecie Columbia. I od niego także zaczyna się ta historia.

Ile powinniście wiedzieć o Mickeyu? No więc przede wszystkim trochę już wiecie, bo tylko określony typ dojrzałego mężczyzny pozwala innym na to, by zwracali się do niego zdrobniałym imieniem jak do uczniaka. Nie uważam, aby „Jake” było zdrobnieniem tego samego rodzaju. Mickey jest z pewnością moim najstarszym przyjacielem, ale nie całkiem poważnym człowiekiem. Być może gdyby był poważniejszy, spławiłby profesorka i cała ta afera w ogóle by się nie wydarzyła. A tak wylądowałem ostatecznie w wiejskim domu Mickeya nad jeziorem Henry, w głębi Parku Stanowego Adirondack, gdzie jestem… gdzie się w pewnym sensie ukrywam,

choć z trudem zmuszam się do użycia tak dramatycznego określenia. Powiedzmy, że przebywam w miejscu odosobnienia. Warownym miejscu odosobnienia, dodajmy.

Znam Mickeya (lub Melville'a C. Haasa, jak informują napisy na grzbietach jego licznych książek) od lat młodzieńczych, to znaczy od drugiego roku studiów na Uniwersytecie Columbia, kiedy to odpowiedziałem na ogłoszenie faceta poszukującego współlokatora do pokoju na Sto Trzynastej Ulicy w pobliżu Amsterdam Avenue. Było typowe dla Mickeya, że umieścił swoje ogłoszenie w witrynie chińskiej pralni przy Amsterdam Avenue, a nie w siedzibie zrzeszenia studentów czy w uniwersyteckim biurze kwaterunkowym. Kiedy go później zapytałem, dlaczego tak postąpił, odpowiedział, że chciał znaleźć współlokatora w środowisku ludzi, którzy mieli fachowo wyprane i wyprasowane koszule. Co dziwne, akurat ja nie należałem do tej kategorii społecznej; miałem jedną elegancką koszulę od De Pinny, odziedziczoną po ojcu, i wstąpiłem do tej małej pralni po to, żeby mi ją wyprasowali przed rozmową z przyszłym pracodawcą.

W tym czasie, wkrótce po wyprowadzce z domu, wynajmowałem pokoik w obskurnej czynszowej kamienicy. Miałem osiemnaście lat i byłem biedny jak mysz kościelna; płaciłem piętnaście dolców dziennie za pokój z możliwością korzystania ze wspólnej kuchni i łazienki na parterze. Oba te pomieszczenia cuchnęły, każde inaczej, ale oba nieprzyjemnie, i ów fetor rozchodził się po całym domu. Tak więc byłem nieco zdesperowany, a tu nagle ktoś proponował mi miłe mieszkanko z dwiema sypialniami i widokiem na katedrę; i choć panował tam mrok, jak zwykle w mieszkaniach z długimi korytarzami, było ono względnie czyste, Mickey zaś sprawiał wrażenie przyzwoitego faceta. Widywałem go już wcześniej na terenie kampusu. Zwracał na siebie uwagę: był wielki, niemal tak wielki jak ja, rudy, z długą górną wargą i wyłupiastymi niebieskimi oczami jakiegoś pośledniejszego Habsburga. Nosił tweedowe marynarki, flanelowe spodnie, a kiedy było chłodno – oryginalną, miękką i ciepłą kurtkę marynarską z wielbłądziej wełny, z kapturem. Mówił, starannie artykułując słowa, uroczo się zacinając, z charakterystycznym dla anglofila akcentem, jakim posługiwali się na Columbii ci profesorowie literatury angielskiej, którzy mieli nieszczęście urodzić się w Stanach Zjednoczonych.

Pomimo tych osobliwości Mickey był, jak większość nowojorskich przemądrzalców i w odróżnieniu ode mnie prostakiem. Pochodził z… nie przypomnę sobie nigdy nazwy tego miasta. Nie Peoria, ale coś podobnego. Kenosha. Ashtabula. Może Moline. Jedno z tych środkowozachodnich miast przemysłowych. W każdym razie podczas pierwszej rozmowy wyznał mi, że jest „dziedzicem małego imperium biznesowego”, które zajmuje się produkcją suwaków przemysłowych. Pamiętam, że zapytałem go, co to takiego, na co się roześmiał i powiedział, że nie ma pojęcia, ale zawsze wyobrażał sobie, że chodzi o olbrzymie zamki błyskawiczne długości pociągu towarowego. Tak naprawdę wielkie pieniądze zrobił pradziad Mickeya, a jego ojciec i wujowie zasiadali tylko w radzie nadzorczej, grali w golfa i byli filarami społeczeństwa. Prawdopodobnie w całym państwie są tysiące takich rodzin, potomków ludzi, którzy zgromadzili fortuny, zanim pojawiły się podatki i globalizacja, a zachowali je dzięki bezpiecznym inwestycjom i pomimo szokującej rozrzutności.

Potem rozmowa nieuchronnie zeszła na mój temat; zainspirowany szczerością Mickeya i wyczuwając, że oczekuje on od swego współlokatora nieco wielkomiejskiej egzotyki, powiedziałem mu, że jestem potomkiem Isaaca Mishkina, dyplomowanego księgowego, buchaltera mafii, znanego śledczym federalnym i kręgom zorganizowanej przestępczości stąd do Las Vegas jako „Izzy Buchalter” albo „Izzy Rachmistrz”. Na co Mickey zareagował w sposób typowy: „Nie wiedziałem, że istnieli żydowscy gangsterzy”. Opowiedziałem mu o Syndykacie Zbrodni, o takich postaciach jak Louie Lepke, Kid Reles i Meyer Lansky, który był mentorem i protektorem taty. Wtedy to po raz pierwszy, jak mi się wydaje, wykorzystałem historię swojej rodziny jako dobry punkt wyjścia do rozmowy i od tamtej chwili wyzbyłem się poczucia wstydu, które prześladowało mnie przez cały okres nauki w szkole średniej. Dlaczego mogłem to ujawnić Mickeyowi? Bo było oczywiste, że nie miał pojęcia, co to wszystko oznacza, uważał to za rodzaj egzotycznego kolorytu, jakbym się urodził w cyrku albo w taborze cygańskim. Było też oczywiście coś więcej.

A więc jesteś Żydem? Pytanie całkiem naturalne z jego strony; widziałem, że jest zaskoczony, kiedy odpowiedziałem, że nie, że tak naprawdę nie jestem.

Teraz słyszę warkot motorówki na jeziorze odległy, jednostajny pomruk. Jest środek nocy. Nikt przecież nie łowi ryb o tej porze. A może jednak? Ja sam nie jestem wędkarzem. Pewnie są ryby, które żerują w ciemności, jak komary, a może nocne wędkowanie to coś w rodzaju łowienia w przerębli dziwaczny, lecz rozpowszechniony wśród masochistycznych fanatyków sport.

Już jestem z powrotem. Wyszedłem na werandę, ściskając pistolet w dłoni, i zacząłem nasłuchiwać, ale nic do mnie nie dotarło. Musiał to być jakiś silnik, który włącza się automatycznie w którymś z letnich domków. Jest ich tu kilkadziesiąt, rozrzuconych i zapewne pustych teraz, między latem a sezonem narciarskim, dźwięk zaś, jak mi wiadomo, może się nieść po wodzie zdumiewająco daleko, zwłaszcza w taką cichą noc jak ta. Wziąłem też latarkę i włączyłem ją, kretyn jeden, stając się idealnym celem dla każdego, kto mógł się czaić w ciemności. Choć oni nie chcieli mnie po prostu zastrzelić, o nie, to byłoby za proste. Niebo zasnuła gruba warstwa chmur i zanim zdążyłem sobie uprzytomnić swoją głupotę, stwierdziłem przestraszony, że gęsty mrok nad jeziorem całkowicie pochłania wąską smugę światła z mojej latarki. Podziałało to na mnie przygnębiająco: nikła smużka światła zagubiona w morzu ciemności. Czyżby to było małe memento mori? Czy tylko przypomnienie skrajności mojej obecnej izolacji?