Выбрать главу

Przeczytawszy to, co dotąd napisałem, muszę stwierdzić, że wciąż jestem pogrążony w zamierzchłej przeszłości; jeśli nie będę się pilnował, cała ta relacja stanie się drugim Tristramem Shandym i nigdy nie dotrę do pieprzonego sedna.

Podsumowując: tamtego popołudnia zaspokoiłem głód egzotyki Mickeya, ładując jego akumulatory jeszcze innymi szczegółami ze swego życia osobistego. Nie, tak właściwie to nie byłem Żydem (tu przypis o kryterium, według którego decydujące jest pochodzenie matki), bo moja matka była katoliczką, a w tamtych czasach katoliczce, która poślubiła innowiercę, groziła ekskomunika, chyba że zawarła układ z Kościołem, co polegało przede wszystkim na uroczystym przyrzeczeniu, że dzieci będą chowane w wierze katolickiej. Tak więc wszyscy, ja, mój starszy brat Paul i siostra, najmłodsza z naszej trójki, zaliczyliśmy obowiązkowy rytuał: chrzest, naukę katechizmu, pierwszą komunię, a my chłopcy dodatkowo ministranturę. I naturalnie żadne z nas nie wytrwało w wierze, może z wyjątkiem Paula, choć ten nagrzeszył jak sukinsyn, zanim się ostatecznie nawrócił i poczuł powołanie.

A najsmaczniejszy kąsek? Okay, jeszcze jedna retrospekcja. Sądzę, że mam na to czas, bo nagle uświadomiłem sobie, że oni nie byliby tacy głupi, żeby przeprawiać się w ciemności przez jezioro, bo niby dlaczego mieliby to robić? A więc mam prawdopodobnie przed sobą całą noc. W każdym razie wróćmy do mojego ojca, wtedy osiemnastoletniego brooklyńskiego cwaniaczka, początkującego bukmachera. Na nieszczęście dla jego kariery był to rok 1944 i powołano go do wojska. Oczywiście poszedł z tym do specjalistów od takich spraw, ale powiedzieli mu, że musi wstąpić do armii, chyba że chce, by taki jeden przebił mu soplami bębenki w uszach, to oni chętnie mu w tym pomogą. Odmówił.

Mniej więcej po roku tato trafia do sztabu III Armii jako szyfrant, co dla bystrego żydowskiego chłopca jest zajęciem wprost idealnym, pracą czystą i pod dachem. Nigdy nie słyszał huku wystrzału, poza tym jest już marzec 1945 roku, dla amerykańskich wojsk w Europie zaczyna się właśnie najatrakcyjniejsza część II wojny światowej. Wehrmacht na dobrą sprawę zaniechał walki na Zachodzie i całe legiony Niemców ciągną potulnie do jenieckich klatek. Amerykańscy żołnierze szybko odkrywają, że za amerykańskie papierosy mogą mieć wszystko antyki, pamiątki rodowe, dziewczęta, napoje wyskokowe w nieograniczonych ilościach – i tato chwyta w lot, że oto nadarza się absolutnie wyjątkowa okazja zgromadzenia kapitału.

Stacjonował w Ulm, a jego oficjalne obowiązki – kodowanie komunikatów przeznaczonych do wysyłki drogą radiową nie były zbyt uciążliwe. Skupił się więc głównie na operacjach czarnorynkowych oraz przekazywaniu paliwa i żywności z magazynów wojskowych pozbawionej środków do życia i wygłodniałej rzeszy cywilów. Nie miał kłopotów ze stworzeniem organizacji, bo w Niemczech nie brakowało w tym czasie przestępców bez zajęcia. Ludzie ci po prostu pozbywali się hurtem pięknych nazistowskich insygniów, które nosili przez dwanaście lat, i bardziej nęciły ich okazje, jakie stwarzał wolny rynek, niż sponsorowany przez państwo gangsteryzm. Ojciec mógł im oczywiście pomóc w uzyskaniu zaświadczeń denazyfikacyjnych, użyczał też do ukrycia drobnych kradzieży swych niezwykłych

talentów w zakresie księgowości. Bez skrupułów wykorzystywał dla własnych celów byłych gestapowców. Myślę, że mile go łechtał widok tych facetów potulnie słuchających rozkazów Żyda; od czasu do czasu wydawał cichcem któregoś z nich władzom albo, co gorsza, działającym wtedy w podziemiu organizacjom żydowskich mścicieli. Dzięki temu trzymał pozostałych w ryzach.

Choć oficjalnie zakwaterowany w koszarach III Armii, większość czasu spędzał w apartamencie hotelu „Kaiserhof” w Ulm. Jednym z dziwactw ojca jest to, że nigdy nie wchodzi do budynków publicznych głównym ani żadnym normalnym wejściem, tylko zawsze korzysta z drzwi kuchennych. Myślę, że przejął ten nawyk od mafiosów z lat czterdziestych, którzy zachowywali się podobnie, gdy wchodzili, powiedzmy, do „Copy” czy „El Morocco”. Mogło to mieć coś wspólnego z bezpieczeństwem, a może robili tak tylko dlatego, że po prostu było im wolno; kto odważyłby się ich powstrzymać? W każdym razie pewnego zimowego wieczoru 1946 roku, wracając z nocnego klubu i wchodząc do hotelu kuchennymi drzwiami, minął grupę grzebiących w kubłach na śmieci kobiet. Jak zwykle zignorował je, a one zignorowały jego, z wyjątkiem jednej, która podniosła znad odpadków wzrok i powiedziała: „Daj papierosa, Joe”.

Spojrzał i oto dostrzegł tę twarz tylko częściowo zasłoniętą przez brud i szmatę owiniętą wokół głowy. Widziałem zdjęcia zrobione w tamtym okresie: to zdumiewające, ale matka wygląda na nich jak młoda Carole Lombard, blondwłosa i wręcz groteskowo urodziwa. Zaledwie tydzień wcześniej skończyła siedemnaście lat. Oczywiście dał jej papierosa i oczywiście zaprosił ją do apartamentu, gdzie wzięła kąpiel, przyjęła nylony i przebrała się w czyste rzeczy. Nie mógł się nadziwić. Jak taka istota mogła przeżyć w Niemczech w 1945 roku? Nieco później, kiedy była już czyściutka i promienna, otulona różowym jedwabnym szlafrokiem, a on próbował dostać od niej jak zwykle coś za coś, zrozumiał, dzięki czemu przetrwała. Miała pistolet i wycelowała go weń zdecydowanym ruchem, oświadczając, że wojna czy nie wojna, ona jest porządną dziewczyną, córką oficera, że zastrzeliła już trzech mężczyzn i jego też zastrzeli, jeśli będzie nastawał na jej cnotę. Patrzył na nią zdumiony, oczarowany, zafascynowany. Były to w końcu czasy, kiedy za pół kilo cukru człowiek mógł wydymać hrabinę. Tymczasem tej dziewczynie udało się obronić

swe ciało przed zgrają włóczących się dipisów, zbiegłych więźniów, mętów z jednej pokonanej armii i połączonych sił trzech armii zwycięskich. Musiała mieć niemało ikry. To jedno z ulubionych słówek taty „ikra”. Według niego moja siostra zgarnęła cały jej zapas przeznaczony dla nas trojga; ja i mój brat bez wątpienia cierpieliśmy na jej niedobór.

Tak więc pod groźbą pistoletu dał za wygraną, wypili drinka, zapalili i opowiedzieli sobie wzajemnie o swoim życiu, jak to nastolatki, którymi w gruncie rzeczy byli. Nazywała się Ermentrude Stieff. Jej rodzice nie żyli, ojciec, oficer, zginął latem 1944 roku, matkę zabiła przypadkowa bomba w ostatnich tygodniach wojny. Zdarzyło się to w Ratyzbonie. Ermentrude wędrowała przez chaos ostatnich dni Rzeszy, taszcząc walizeczkę, którą ukrywała w szafce w szpitalu. Taka przezorność była powszechna w tamtych czasach; jeśli więc komuś przydarzyło się coś takiego jak jej, człowiek nie zostawał całkowicie pozbawiony środków do życia. Czasem podróżowała z grupkami uchodźców i wtedy nawiązywała przyjazne stosunki na dwa sposoby, w zależności od składu grupy. W pierwszym przypadku odpowiednim rekwizytem była żółta gwiazda, taka, jaką naziści kazali nosić Żydom, w drugim wąski pasek czarnego materiału z wyhaftowanym napisem DAS REICH, noszony na rękawie przez żołnierzy 2 Dywizji Pancernej SS. Nigdy nie powiedziała tacie, skąd wzięła żółtą gwiazdę, ale odznakę jednostki SS dostała od hauptsturmfuhrera Helmuta Stieffa, poległego za Vaterland w Normandii i pochowanego w końcu na cmentarzu w Bitburgu, co wiele lat później postawiło prezydenta Reagana w bardzo kłopotliwej sytuacji. Cała ta historia mówi sporo o przebiegłości obojga moich rodziców, a także, jak sądzę, o moim charakterze, toteż wtedy, w mieszkaniu na Sto Trzynastej Ulicy, postanowiłem zainteresować nią Mickeya, a może zwyczajnie zaimponować nowemu znajomemu. Była to historia z rodzaju tych, które wielu ludzi woli przemilczeć. Nawiasem mówiąc, matka zaprzeczała, jakoby w ogóle doszło do takiego uroczego spotkania. Twierdziła, że poznała tatę na tańcach i początkowo wzięła go za dżentelmena. Nigdy nie przeszukiwała kubłów na śmieci ani nikogo nie zastrzeliła. Nie ukrywała, że jej ojciec był oficerem SS, ale nie omieszkała też wytłumaczyć nam, dzieciom, różnicy pomiędzy Waffen a Allgemeine-SS lub w ogóle formacją SS jako taką, czyli ludźmi odpowiedzialnymi za obozy koncentracyjne.