Выбрать главу

młodych Włochów, którzy mieszkali z mamusiami w Queens. Choć Rolly mogła być wyjątkiem, nigdy nie wiadomo…

Pogrążając się w tych przyjemnych rozmyślaniach, Crosetti pracował jednocześnie nad szczególnie trudnym hipertekstowym językiem znaczników. Myślał o oczach Carolyn Rolly, o jej elektryzujących spojrzeniach, które sprawiały, że pragnął częstszego niż zwykle kontaktu wzrokowego. Był tak bardzo pochłonięty myślami o tych oczach i jednocześnie pracą z komputerem, że upłynęła dłuższa chwila, nim sobie uświadomił, że kuchenne zapachy stały się niezwykle intensywne i nie były już tylko zwykłym swądem, lecz zamieniły się w dym. Wstał i pokasłując, udał się w głąb piwnicy, aż do ścianki, która oddzielała księgarnię od restauracji. Dym robił się tu gęstszy, widać wręcz było czarne smużki wypełzające ze szczelin w starym ceglanym murze. Dotknął ściany. Poczuł, że jest rozpalona.

Pognał z łoskotem po drewnianych schodach do opustoszałego antykwariatu; na drzwiach wisiał papierowy zegar z zaznaczoną godziną końca przerwy, co potwierdzało, że Glaser wyszedł ze swą protegowaną do baru. Crosetti wybiegł na ulicę i zobaczył tłumek przy wejściu do baru „Egejskiego”, z którego buchały kłęby tłustego, szarego dymu. Zapytał jednego z gapiów, co się dzieje. Coś jakby pożar, wyjaśnił tamten, podobno w kuchni. Rozległo się wycie syren. Podjechał samochód policyjny i po pewnym czasie zbiegowisko się rozproszyło. Crosetti rzucił się z powrotem do księgarni i zbiegł na dół, krztusząc się i dławiąc w gęstym dymie. Mdliła go woń starego tłuszczu. Wyciągnął płytę z zapasowym plikiem i pobiegł na górę, prosto do zamkniętej na klucz gabloty, w której trzymano najcenniejsze egzemplarze książek. Klucz miał oczywiście Glaser; po chwili wahania Crosetti rozbił szybę kopniakiem. Najpierw chwycił trzytomową Historie plemion indiańskich Ameryki Północnej McKenneya i Halla, chlubę antykwariatu. Wyjął z gabloty, rzucił na stół. Następnie pierwsze, trzytomowe wydanie Dumy i uprzedzenia, a potem Źdźbła trawy, też pierwsze wydanie. Niewielki stos książek wart ćwierć miliona. Schwycił je, skoczył ku wyjściu, zatrzymał na chwilę i z ust wyrwało mu się pełne rozpaczy przekleństwo, bo przypomniał sobie, że na dole pozostał nowy nabytek, Podróże Johna Churchilla. Był w straszliwej rozterce ratować to, co trzyma w dłoniach, czy zbiec do piwnicy po Podróże?.

Należało zbiec na dół. Odłożył książki z powrotem na stół, ale w chwili gdy stanął na szczycie schodów, jakaś ciężka łapa schwyciła go za połę marynarki i groźny głos zapytał, gdzie, kurwa, lezie. Za nim stał wielki strażak w masce, który zapewne nie był miłośnikiem książek, lecz mimo to pozwolił Crosettiemu wybiec z trzema cennymi tytułami wyjętymi z gabloty. Młodzieniec przystanął na chodniku za liną, którą rozciągnęła policja, i dyszał ciężko, przyciskając książki do piersi, kiedy zjawili się Glaser i Rolly. Glaser odebrał od niego to, co zostało uratowane, i zapytał:

– A co z Dickensem?

Miał na myśli wydanie z 1902 roku z akwarelowymi ilustracjami Kyda i Greena. Sześćdziesiąt tomów. Crosetti rozłożył bezradnie ręce. Glaser usiłował wyminąć dwóch policjantów, ale zatrzymali go i zaczęli na niego wrzeszczeć, on zaś nie pozostał im dłużny.

– Udało ci się wynieść z piwnicy Churchilla? – zapytała Crosettiego Rolly.

– Nie. Chciałem, ale mnie zatrzymali. – Opowiedział jej o wielkim strażaku.

Pociągnęła nosem.

– Wszystko będzie śmierdzieć przypalonymi frytkami. Ale przynajmniej uratowałeś Plemiona indiańskie.

– I Jane, i Walta.

– Właśnie, ich też. Sidney nie przypuszczał, że znasz się na książkach.

– Wiem po prostu, ile kosztują.

– No tak. Powiedz, czy gdyby nie ten strażak, rzuciłbyś się w ogień, żeby ratować Podróże?

– Tam nie było żadnego ognia – odparł skromnie. Najwyżej jakiś płomyk.

Po raz pierwszy obdarzyła go uśmiechem, szczerząc te swoje zęby młodej wilczycy.

Nazajutrz zrobili inwentaryzację i stwierdzili, że jeśli nie liczyć okopconych książek i smrodu, salon i jego zasoby pozostały nietknięte. Okazało się, że w restauracyjnej kuchni była dziura w podłodze, do której kucharze wlewali zużyty tłuszcz, kiedy główna beczka była pełna lub gdy byli zbyt zajęci albo rozleniwieni, aby wynieść fryturę tam, gdzie należało. Tłuszcz gromadził się w piwnicy, pomiędzy

ścianami, i w końcu z jakichś powodów nastąpił samozapłon. Żeby opanować ogień, strażacy przebili się przez ściankę działową i w rezultacie większość tego, co znajdowało się w piwnicy, uległa zniszczeniu od wysokiej temperatury, została przywalona gruzem lub zalana wodą. Skrzynka, w której znajdowało się sześć tomów Podróży lądem i morzem Awnshama i Johna Churchilla (wydania z 1732 roku), pechowo przyjęła na siebie uderzenie padającej ściany. Książki leżały teraz wśród gruzów na stole, wokół którego stali we trójkę pan Glaser, Crosetti i Rolly, niczym policjanci oglądający ofiarę mordercy; w każdym razie na stróżów prawa wyglądali młodzi – pan Glaser przypominał raczej matkę ofiary. Wodził czule palcami po zgniecionej, przemoczonej i sczerniałej okładce pierwszego oprawnego w cielęcą skórę tomu.

– Nie wiem – powiedział łamiącym się głosem – nie wiem, czy w ogóle warto się wysilać. Niepowetowana strata!

– Więc to nie było ubezpieczone? – zapytał Crosetti.

Spojrzeli na niego z niesmakiem.

– Ależ oczywiście, że było – odparł cierpko Glaser. – Nie w tym rzecz. To jest

prawdopodobnie najwspanialsze na świecie kompletne wydanie z tysiąc siedemset trzydziestego drugiego roku. A przynajmniej było. Znajdowało się w bibliotece jednego z mniej ważnych Godolphinów, pewnie nietknięte i nie czytane od czasu zakupu aż do chwili, kiedy bibliotekę rozkradziono po śmierci ostatniego spadkobiercy w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku. Potem książka należała przez prawie czterdzieści lat do hiszpańskiego przemysłowca i w zeszłym miesiącu kupiłem ją na aukcji. Była w idealnym stanie, żadnych śladów zużycia, żadnych plam, żadnych… ach, mniejsza z tym. Nie da się tego odrestaurować. Trzeba będzie porozcinać tomy, żeby wyjąć mapy i ryciny.

– Och, nie! krzyknęła Rolly. Na pewno da się coś z tym zrobić.

Glaser spojrzał na nią sponad grubych okularów.

– Nie, to się nie opłaca w sensie ekonomicznym, jeśli wziąć pod uwagę koszty renowacji i cenę, jaką moglibyśmy uzyskać za oprawiony na nowo i odrestaurowany komplet. Zrobił krótką pauzę i odchrząknął. Nie, będziemy to musieli, niestety, porozcinać powiedział tonem onkologa, który oznajmia: „Czerniak w czwartym stadium”.

Westchnął ciężko i machnął ręką, jakby oganiał się od komarów.

– Caro, oddaję to w twoje ręce; zrób to szybko, zanim pojawi się pleśń.

Powłócząc nogami, odszedł do swojego gabinetu.

– Chce, żebyś to ty porozcinała te książki? zapytał Crosetti.

– To nie jest bardzo skomplikowane. Ale najpierw musimy je wysuszyć odparła w roztargnieniu. Słuchaj, będę potrzebowała pomocy dodała po chwili, jakby znów go dostrzegając, i na jej twarzy pojawił się ten pociągający wyraz, który tak lubił. Udał, że rozgląda się, czy ktoś nie stoi za jego plecami, i powiedział:

– Tylko nie ja! Byłem w przedszkolu beznadziejny w kolorowaniu. Zawsze wychodziłem poza kontur.

– Nie, tu będą potrzebne tylko papierowe ręczniki. Taka operacja suszenia może potrwać całą dobę albo nawet kilka dni.

– A co z naszymi obowiązkami?