– To jest Ewaryst Matabele – powiedział Stefan po angielsku. Zięba podniósł wzrok znad talerza i spojrzał wprost w przenikliwe orzechowe oczy szczupłego, intelektualnego Murzyna, ubranego w konserwatywny ciemny garnitur i z kolorowymi paciorkami nanizanymi na długie włosy.
– Dzień dobry, siadaj z nami – powiedział przyjaźnie Zięba.
– Matabele jest szamanem – dodał Stefan po polsku.
– Nowoczesnym szamanem. Trzy języki, oficjalne biuro w Kasmdzie, komputer i te rzeczy.
– Komputer to nie do juju. Mam consulting Zwreau. Magia to poważne sprawa, komputer – zabawka – powiedział raptem po polsku Matabele. Wszyscy skamienieli. – Ja studiowałem Czecinie – dodał szaman i nalał sobie wody. Przeczekał ryk śmiechu, najwyraźniej zadowolony z efektu.
– No, ładnie. Tego nie wiedziałem – wystękał Stefan i otarł łzy radości. – Chodzi o to, że ten… szczecinianin zna środkową Afrykę jak własną kieszeń. Tak, że ten, tego, zastanawiałem się nad tym, co mówiłeś i myślę, że masz swojego przewodnika.
– Garcon, comme ca va! – wrzasnął radośnie Zięba.
– Le whisky!
Podali sobie ręce. Matabele ściskał dłoń po afrykańsku, w niepojęty sposób pstrykając twoimi palcami, gdy dłonie się rozłączały. Kiedy jednak przyszła kolej na Ziębę, dłoń Murzyna drgnęła, jakby między ich opuszkami skoczyła iskra. Skurcz strachu przebiegł po jego twarzy i zniknął, po czym wszystko wróciło do normy. Szaman usiadł i udawał, że słucha Stefana, ale nie spuszczał z Zięby badawczego wzroku.
Wygrałem, pomyślał Zięba pewnej zimnej, pustynnej nocy pół roku później. Nakopałem diabłu i wygrałem swoje życie. Z niewielką pomocą moich przyjaciół. Warto było i guzik mnie obchodzi, że teraz zdycham.
Z miejsca, w którym siedział, widział czarne sylwetki landroverów na tle pożaru zachodzącego słońca, połyskujące metalicznie kopuły namiotów; płomień gazowej kuchenki malował na niebiesko twarze siedzących wokół ludzi.
W pierwszym landroverze siadła pompa paliwowa. Jechał sto czterdzieści kilometrów na holu i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w drugim zatarł się silnik. Albo może poszła uszczelka pod głowicą… Albo jedno i drugie. Nieważne. Byli uziemieni. Na amen. Gdzieś pomiędzy oazą Sitachwe a Nwatle, na środku pieprzonej Kalahari. Wody zabraknie jutro.
Orzechowski nie poddawał się nigdy. Od pięciu godzin majstrował przy silniku, usiłując przełożyć pompę z jednego wozu do drugiego. Która część w silniku jest pompą – wydedukował. W życiu nie widział silnika landrovera z bliska. Brakowało narzędzi. Nie było instrukcji. Pracował zbyt dużym kluczem nasadkowym, złamanymi kombinerkami i scyzorykiem. Pociął ręce i upaprał je smarem. Jeżeli wyjdą z tego cało, dostanie zakażenia. Afryka.
Zięba był spokojny. Taka śmierć nie wzbudza paniki. Jest jakaś prozaiczna i mało gwałtowna. Ot, awaria samochodu. Kiedyś miał samochód, który potrzebował oddziału intensywnej terapii raz na miesiąc, i doskonale znał to uczucie bezsilnej wściekłości na opór materii. W pierwszej chwili jakoś nie dotarło do nich, co się dzieje. Kalahari była tylko plamą na mapie, brudnożółtą plamą, na której zaznaczono niebieskie malutkie półkola z napisem Kwai albo Lekuru, oznaczające oazy, do których drogę mierzyło się w godzinach. Mówiło się: dwieście kilometrów? Wieczorem będziemy w Sitachwe. Potem nagłe przejście od beztroskiej podróży, w której jedynym problemem był kurz zalepiający usta i morderczy upał prażący karoserię, do nagłego, martwego bezruchu. Silnik zaniósł się dychawicznym kaszlem, potem rozlegało się piłujące nerwy wizgotanie rozrusznika, a potem głucha, pustynna cisza. Pierwsze sępy kreślące kręgi na rozpalonym, sinym błękicie, a potem siadające bezczelnie wokół wozów niczym fałszywi żałobnicy. Odległości nagle rozrosły się, niespodziewanie sto kilometrów zrobiło się dystansem nie do przebycia, zwłaszcza w ciężkim terenie, zwłaszcza z resztkami wody, zwłaszcza na Kalahari. Ktoś z ekipy, nawet nie zauważył kto, rozpłakał się ze złości, ale Stefan powiedział tylko łagodnie: nie marnuj wody. Nikt nie histeryzował i nie kłócił się – Zięba był z nich dumny. Rozłożyli obóz, zebrali zapasy wody. Wykopali w piasku i kamieniach rowek w kształcie dużego F i W. „F” oznacza w międzynarodowym kodzie sygnałów „potrzebna żywność i woda” a „W” – „potrzebny mechanik”. Wieczorem polali rowek ropą i podpalili. Pocięli na kawałki nylonowe torby z bagaży i przykryli nimi dołki w piasku, obciążając brzegi i kładąc na środku każdej nieduży kamyczek. Pod spód podłożyli puste puszki i manierki. Kiedy wstanie słońce, w dołku skropli się para wodna z powietrza. Osiądzie na folii i zacznie skapywać do puszki. Będzie kilka łyków wody. Teoretycznie. Więcej nie można było zrobić… Pozostawała nadzieja, modlitwa ijuju.
Ta ostatnia była mało krzepiąca, zważywszy, że Matabele przede wszystkim wydobył swój telefon komórkowy i ze smutkiem pokazał stan ładowania akumulatora. Nie miał dostępu do wtyczki od tygodnia. To tyle, jeżeli chodzi o voodoo.
Orzechowski mozolił się z pompą, przyświecając sobie miniaturową latarką trzymaną w zębach jak cygaro, rozwalone kombinerki ślizgały się na zapieczonych śrubach. Beznadziejne.
– Krzysiu, daj spokój, już ciemno – powiedział Krzycki. – Nic dzisiaj nie zwojujesz.
Stefan z tępym uporem studiował postrzępioną mapę drogową, jakby próbował przyciągnąć oazę wzrokiem. Przycisnął ją masywnym, szwajcarskim nożem „Wengera” i wyciągnął busolę. Igła kręciła się w kółko. Stefan zdębiał i potrząsnął kompasem. Latarka Orzechowskiego zaczęła świecić na żółto, a potem zgasła.
– Co się, kurwa, dzieje? – warknął Orzechowski – Założyłem nowiutkie energizery w Johannesburgu!
Gazowa kuchenka zaczęła pykać i migotać.
Zięba włożył skręta między wyschnięte wargi i pstryknął pokrywką zapalniczki. Zapalniczka „Zippo” jest tak prosta, że właściwie niezawodna. Przestanie działać jeżeli zabraknie benzyny, którą nasącza się schowany wewnątrz kłębek bawełny, spalisz knot albo zetrzesz kamień. Nie przeszkadza jej wiatr, piasek ani śnieg Ale nie działała. Miała benzynę, miała nowiutki, firmowy kamień, knot był w porządku. Nie chciała palić. Złośliwość rzeczy martwych. Zdarzało się. Kiedyś rujnowało mu to życie, bo było kosztowne. Musiałeś zdążyć na określoną godzinę, a tu padał samochód, pękały sznurówki w jedynych butach, zamykali kioski z biletami, uciekały autobusy. Potem sięgał po prostu do kieszeni, wysyłał samochód do naprawy, wynajmował inny albo dzwonił po taksówkę. Zakładał inne buty. Wtedy miał już swoją kartę. Był bogaty. „Bogatemu diabeł dzieci kołysze”.
A teraz co? Może ktoś chce forsy?
– Wyrzuć to! – Matabele wychynął z mroku jak cień.
– Dlaczego? Zupełnie dobra zapalniczka.
– Nie zapalniczka. Nie udawaj debilu. Masz coś, co jest jego.
– „Debila” się mówi. Co mam, co jest czyje?
– Umoya Omube. Masz coś, co on chce. Po prostu wyrzuć. On sobie znajdzie i zostawi nas w spokoju. Samochód zapali. Pojedziemy. Będziemy żyli. Ja wiem.
– Ewar, co ci jest? Co ty pieprzysz?
– Pomyśl. Ja wiem. Masz coś, co jest jego. Umoya Omube. Zabije wszystkich, jak mu nie oddasz. Masz jakiś, jak się mówi… nasibu… fetysz. Dobry fetysz. On pomagał. Ale teraz Umoya Omube go chce. Trzeba oddać.
– Ewar, połóż się. Muszę pomyśleć.
Matabele odwrócił się i potykając wśród kamieni zszedł do obozowiska.
Zięba posiedział jeszcze chwilę, kilka razy bezsilnie zgrzytnął kółkiem zapalniczki i poszedł za nim. Otworzył tylne drzwi landrovera, przez chwilę przewracał nabite wojskowe wory z ubraniami, aluminiowe walizki sprzętu, aż wreszcie natrafił na długą brezentową torbę. Świsnął suwakiem i wydobył ze środka poobijanego Rugera M – 14. Pierestrojka swoją drogą, Mandela mógł sobie być prezydentem, ale jeżeli jesteś biały, to nadal możesz kupić broń bez zbędnych pytań. Nawet jeżeli wyglądasz jak Europeen.
– Na polowanie? – zapytał Stefan. Leżąc w śpiworze wyglądał jak sarkastyczna gąsienica.
– Rozejrzę się – powiedział Zięba, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu magazynków. – Nie bój się, nie stracę kuchenki z oczu.
– Lada chwila zgaśnie.
– Przecież nie zgubię się na tej stolnicy.
– Kurwa, co to jest? – Orzechowski wyjadał coś palcami z płaskiej puszki. Oliwa kapała mu z dłoni.
– Wędzone małże.
– Co? Jem wędzone małże? Co to w ogóle jest? Raut w „Bristolu”? Kto bierze małże w pustynię?
– Są lżejsze od homarów – warknął Krzycki. – I nie żryj tego paluchami. Wywraca mi się wszystko, jak na ciebie patrzę. Już bym wolał, żebyś to jadł grzebieniem. Smar ma na łapach i je tak. Jezu.
Zięba wsunął piętnastostrzałowy magazynek w obsadę i trzasnął suwadłem, słysząc jak drobny piach chrzęści na sprężynie i podajniku.
– Małże pomagają wędrowcom pamiętać o kobietach – rzucił Orzechowskiemu na odchodnym. – Dlatego je zabieramy.