Выбрать главу

Pustynia wchłonęła go zimnym mrokiem, ale nie było całkowicie ciemno. Nigdy nie przypuszczał, że księżyc daje tyle światła. Nawet nie uszedł daleko, kiedy zobaczył ślady. Wyraźnie odciśnięte ślady wąskich podkutych butów. Potem zobaczył sylwetkę wysokiego, karykaturalnie chudego mężczyzny w powiewającym długim płaszczu i w kapeluszu. Było to tak nagłe, że w jednej chwili Zięba spocił się jak mysz. Przerażone serce tłukło się boleśnie o żebra. Facet stał na tle nieba, widoczny całkiem wyraźnie, i nie był skałą ani cieniem, a jego płaszcz łopotał. Patrzył na obozowisko i pełgającą niebieskimi płomykami kuchenkę, a potem rozpostarł nagle ręce jednym gwałtownym wyrzutem, aż go odgięło do tyłu, zadzierając twarz ku niebu. Kuchenka zgasła. Biło od niego coś strasznego i odrażającego zarazem, co kojarzyło się z dusznym trupim odorem w letnie popołudnie, brzęczeniem tłustych much, gnijącą beznadzieją slumsów i brudnym, bezmyślnym okrucieństwem.

Zięba patrzył na niego, zapomniawszy o kurczowo ściskanym w dłoniach karabinie, czując wyraźnie, jak włosy wstają mu jeden po drugim, długim pasem przez całą głowę, aż jeżą się nawet te mikroskopijne włoski na karku i wzdłuż kręgosłupa. Mężczyzna stał tam nadal i wyglądał trochę jak szalony egzekutor prawa z jakiegoś czarnego westernu, w którym wszyscy są podli i brudni, a trochę jak zeszmatławiony kaznodzieja jakiejś podejrzanej sekty. Zięba przemógł wreszcie ołowianą sztywność mięśni i podniósł rugera do ramienia.

To on, pomyślał w popłochu, pieprzony Umoya Omube, czy jak go tam zwać. Skurwysyn z piekła rodem, który nie chce się ode mnie odczepić. Nie potrafił sobie wytłumaczyć skąd to przekonanie, w końcu mógł to być dowolny włóczęga, biały czy czarny, ubrany w jakieś powłóczyste szmaty i kapelusz. Nic nadzwyczajnego na pustyni. Nie trafię go, jeżeli na mnie spojrzy, pomyślał panicznie. Wiedział, że nie wytrzyma jego wzroku. Facet był straszny już z daleka i profilem, i nie chodziło tu o jego wygląd.

Ukląkł na ziemi, opierając kolano całym ciężarem na ostrym kamieniu, syknął i stracił równowagę. Szurnął odpryskiem gdzieś w bok i poderwał kolbę do ramienia, ale mężczyzny już nie było.

Zniknął. Skała nadal bodła nocne niebo z księżycem w tle, ale była pusta. Zięba wstał powoli i grzbietem palca namacał na osłonie spustu języczek bezpiecznika. Ciche stalowe kliknięcie zabrzmiało niemal ogłuszająco.

– Strzelanie nic nie pomoże. – Szept. Ostry, syczący – po polsku. Tuż przy uchu. – Są rzeczy, do których nie można strzelać.

Kucał na skale tuż obok, z rękami splecionymi pomiędzy kolanami, twarzą zasłoniętą do połowy rondem kapelusza. Tylne, rozcięte poły płaszcza łopotały miękko jak muślin, wznosząc się za jego plecami niczym skrzydła i nadając mu straszny, na poły ptasi wygląd. Zięba wydał z siebie wyschniętą karykaturę krzyku, ni to pisk, ni to skrzek, i lekko zmoczył się w spodnie.

– Nie marnuj wody – syknął nieznajomy. Nawet jego głos brzmiał dziwnie, jakby wydawała go ptasia krtań. Trochę jak gruchanie gołębia, z cieniem ledwo zrozumiałych słów ukrytych gdzieś pod spodem.

Zięba poderwał karabin do biodra i nacisnął spust. Prosto w korpus. Dwa metry. Nie można nie trafić. Rozległ się metaliczny, jałowy trzask. Zaklął i szarpnął suwadłem, wyrzucając na piach nabój ze zbitą spłonką. Następny pocisk przekręcił się w podajniku i zablokował komorę.

– To nic nie da – zaświergotał mężczyzna. – Przecież nie zastrzelisz Anioła Stróża?

– Spierdalaj! – miauknął żałośnie Zięba przez suche nagle gardło. – Nic ode mnie nie dostaniesz, kutasie.

– No, no, co za język. Całe szczęście, że jesteśmy w Namibii, nikogo nie zgorszysz. Ja tylko chcę, żeby wszystko wróciło na swoje miejsca. Masz coś, na co nie zasługujesz. Na wszystko trzeba zapracować… Nie czytałeś bajek Ezopa? Każdy ma swoje miejsce. Twoje jest wśród szarych ludzi, którzy w chwale obracają swój kierat i nie mają innych niedościgłych marzeń ponad to, żeby wystarczyło do pierwszego To bardzo prosty handeclass="underline" oddaj Kartę i będziesz żył. Tak, jak należy.

Zięba przez cały czas mocował się z zamkiem karabinu, usiłując usunąć zgięty nabój. Wściekłość zwyciężyła przerażenie. Nareszcie miał wroga. Istotę, która spieprzyła mu życie. Jeden strzał. Z takiej odległości wystarczy. Umoya Umoyą, a nabój 0.30 winchestera, swoją drogą. Mężczyzna wstał wolnym, płynnym ruchem, jakby kucał na równym gruncie a nie na spiczastym kamieniu. Wstał, powoli rozkładając ręce. Wstał, podnosząc głowę. Cień kapelusza ześlizgnął się z jego twarzy, odsłaniając małe zniekształcone usta i nos przypominający haczykowaty dziób. Jego twarz wyglądała tak obco i strasznie, że w pierwszej pełnej popłochu chwili nie mógł jej rozpoznać jako ludzkiej. Małe żółte oczy z dziwacznymi źrenicami przypominały oczy sowy. Białej sowy, z ludzką twarzą.

– No i jak? – zapytał Umoya Omube; jego usta były samą drapieżnością. Jego oczy były hipnotyzujące, jak lufy dwururki. Wszystko będzie dobrze, tylko oddaj Kartę. Oddaj Kartę, a te straszne oczy odejdą, oddaj Kartę, a Umoya Omube zostawi cię w spokoju. Oddaj Kartę, a nie będziesz musiał umierać w męczarniach, oddaj Kartę i wracaj do swojego marnego życia, wracaj do biura.

– Nie! – ryknął Zięba strasznym głosem i z nadludzką siłą szarpnął zamek. Zgnieciony nabój wykoziołkował przez okno wyrzutowe, a na jego miejsce gładko wjechał następny.

– Wybrałeś – zaświergotał mężczyzna, odwrócił się plecami i odszedł. Pieprzyć westerny i te wszystkie nie – strzela – się – w – plecy. Zięba poderwał ciężką kolbę do ramienia i pociągnął za spust. Ruger huknął ogłuszająco, a widziany przez rozbłysk pomarańczowego ognia Umoya Omube rozłożył szeroko ramiona i rozleciał się nagle bezładną chmurą czarnych strzępów, stadem małych ptaków, które znikły pośród pustynnej nocy.

W dali, tam gdzie wystrzelił, zapłonęły światła samochodu. Potężny prawy reflektor i kilka umieszczonych na dachu halogenów, płonących jakoś asymetrycznie; prawdopodobnie część świetlnego relingu miała poprzepalane żarówki. Poobijany, zakurzony GMC truck wyłonił się z mroku prosto na Ziębę, który stał bezradnie, z dymiącym M – 14 w ręku i kompletną pustką w głowie. Ludzie. Ratunek.

Do obozowiska zszedł z rozbitymi ustami, pełnymi słonometalicznej krwi, i rękoma na karku. Ekipa stała już zgoniona w przerażoną gromadkę przez ośmiu czy dziewięciu Murzynów, z głowami okręconymi kraciastymi arafatkami, w najprzeróżniejszych roboczych łachach, którzy absolutnie nie wyglądali na ekipę ratunkową. Byli uzbrojeni.

Przewodził im niski, krępy facet, czarny jak telefon, z kręgiem szczeciniastego zarostu wokół ust. Na głowie nosił zielone kubańskie kepi i gogle w gumowych oprawkach. Mówił gardłowym, obcym narzeczem, brzmiącym inaczej niż suahili, z którym Zięba zdążył się już osłuchać. Jedno słowo brzmiało zrozumiale i strasznie, jak wyrok. Słowo, które powtarzało się prawie w każdym zdaniu przywódcy: „Afrikaans”.

Zięba spojrzał na landrovery ekipy, wynajęte w Johannesburgu, beznadziejnie świecące południowoafrykańskimi tablicami rejestracyjnymi.

Afrikaans. Afrykanerzy. Obywatele Republiki Południowej Afryki. Biali, na środku pustyni, z samochodami prosto z RPA. Bez względu na to, do jakiej organizacji należeli ci faceci, o ile w ogóle do jakiejś należeli, byli czarni. To mogło oznaczać tylko jedno. Śmierć.

Jeden z bojówkarzy oddał koledze swojego galila i energicznie wskoczył na skrzynię pickupa, po czym kopniakami zepchnął z niej kilkanaście opon samochodowych. Zięba poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód. Patrzył nieruchomymi oczami, prosto z ołowianej twarzy, jak toczą te opony w ich stronę, jak tamten zeskakuje z paki samochodu, trzymając w rękach dwa chlupoczące kanistry z benzyną.

Krzycki osunął się na ziemię w martwej ciszy, miękko, jak puszczona z ręki kurtka, z drgającymi powiekami, pod którymi błyskały białka wywróconych oczu.

– Chryste… Żywe pochodnie… – wymamrotał Stefan gasnącym głosem.

To bardzo popularna w środkowej Afryce metoda walki politycznej. Bierze się gościa o odmiennych poglądach albo w niewłaściwym T – shircie i nabija na niego trzy, cztery stare opony. Opony nie bardzo chcą przejść przez ramiona, więc trzeba je nabić na siłę, zdzierając skórę i kalecząc delikwenta drutami wyłażącymi z osnowy. Napięta opona bardzo skutecznie krępuje ruchy, znacznie lepiej niż kaftan bezpieczeństwa. Nie można jej właściwie zdjąć, trzeba by rozciąć. Miażdży ci ramiona i klatkę piersiową, niczym sploty gumowej anakondy. Nie możesz oddychać. Następnie bierze się kanister benzyny i wylewa delikwentowi na głowę… Benzyna zlepia ci włosy, gryzie w oczy i dostaje się do ust. Krztusisz się i prychasz cuchnącym paliwem, cała skóra momentalnie wysycha i piecze pod warstwą zimnej, parującej cieczy. Ubranie nasiąka aż po skarpetki. Gazolina chlupocze ci w butach. Żre w oczy, ale w tej chwili już nie zważasz na to, ponieważ jesteś oszalałym z paniki zwierzęciem. Wrzeszczysz na całe gardło, okropnym, nieludzkim rykiem, od którego siwieją drzewa, a Bóg mógłby zwariować. Wyjesz nie zwracając uwagi na płyn dostający się do ust, palący w wytrzeszczone oczy, których nie mógłbyś zamknąć za żadne skarby świata, bo straciłbyś najlepszą część widowiska. Oto twój przeciwnik polityczny odstawia kanister i zrywa wiecheć żółtej, wyschniętej trawy. W Afryce cała trawa jest żółta i wyschnięta. W tej chwili twój adwersarz skręca wiecheć w solidny powróz, na tyle gruby, by palił się przyzwoicie i nie zgasł od razu, a zarazem by był dostatecznie sztywny – nie chce się przecież poparzyć. W tym klimacie nic nie goi się porządnie i od razu się paprze. A już szczególnie oparzenia. Jest zbyt zajęty, żeby słuchać twojego wrzasku i należycie go docenić.