– Zapraszam – powiedział Człowiek Ze Ściany, odwrócił się ze zgrzytem obcasów i pchnął przeszklone, poobijane drzwi na korytarz. Zięba wstał jak zombie i poszedł za nim. Nie wiedział, dlaczego.
Szpitalny korytarz wyglądał dziwnie i obco, mimo że wszystkie sprzęty, a nawet nalepki na ścianach, były takie same. Panowała głucha, nienormalna cisza. Wydawało się, że są tu sami. Rozlegał się tylko ostry, stalowy zgrzyt obcasów Człowieka Ze Ściany i świszczący ciężko oddech Zięby.
W małym pokoiku, za uchylonymi drzwiami, siedział samotny pielęgniarz, przysypiający przed szumiącym srebrzyście telewizorem. Człowiek Ze Ściany zatrzymał się, spoglądając na pielęgniarza z drapieżnym, złośliwym uśmiechem, który przeciął mu twarz zębatym „V”. Pchnął przeszklone drzwi i wszedł do środka. Pielęgniarz nie zareagował. Nadal siedział na niewygodnym metalowym krześle, z wyciągniętymi daleko nogami; walcząc z opadającą głową i wywracającymi się w tył oczami, siedział i gapił się w syczący pustką ekran, którego nie miał siły wyłączyć. Zięba chciał ze wszystkich sił ostrzec go, ale nie mógł wydobyć głosu. Mężczyzna na krześle wyglądał jakoś nierzeczywiście, jak cień albo może widmo, i trudno powiedzieć, na czym to polegało.
Człowiek ze ściany wykonał dłonią jakiś skomplikowany ruch niczym iluzjonista i nagle między jego palcami zalśniła fryzjerska brzytwa. Zawachlował przed twarzą pielęgniarza, ale ten nie zareagował. Nadal walczył z hormonem snu krążącym w jego żyłach. Upłynęła może minuta i nagle pielęgniarz przegrał z kretesem. Dokładnie w chwili, gdy zapadł w sen, stał się nagle wyrazisty i realny, jakby przepłynął miękko do świata, w którym przebywali Zięba i Człowiek Ze Ściany, i w którym opustoszały szpital płynął miękko w gwiżdżącej, migotliwej ciszy.
Wtedy zobaczył nachyloną nad sobą twarz zabójcy, świecącą ultrafioletowymi białkami i studzienną czernią tęczówek. Zobaczył uśmiech rekina. Zobaczył szponiastą dłoń z polakierowanymi paznokciami, która chwyciła go za włosy szarpiąc twarz ku górze, zobaczył ostrze starej, fryzjerskiej brzytwy, która rozmazała się w świetle jarzeniówek w rtęciowy półksiężyc i zanurzyła na chwilę w jego gardle. Człowiek Ze Ściany puścił włosy swej ofiary i odskoczył. Fontanna czarnej krwi strzeliła na syczący księżycowym blaskiem ekran małego telewizora, na seledynowe olejne lamperie i postrzępiony plakat antynikotynowy. Pielęgniarz zerwał się, zaciskając palce na śliskiej, tryskającej krwią krawędzi rany i wydał z siebie bulgotliwy syk. Poślizgnął się we własnej krwi, runął na podłogę i – zniknął.
– Obudził się – powiedział Człowiek Ze Ściany, oblizując ostrze. – Szkoda.
Pielęgniarz znowu siedział na krzesełku, potrząsając z niedowierzaniem głową, i znowu był nierzeczywisty.
– Jutro zacznie się źle czuć – powiedział z satysfakcją Człowiek Ze Ściany, zamykając ostrze. – Najdalej za dwa tygodnie pójdzie do lekarza i usłyszy coś nowego. A był pewien, że jemu się to nie przydarzy, bo nigdy nie palił. Co za tupet. Chodźmy.
Schował brzytwę i ruszył dalej korytarzem, gruchocząc obcasami, a Zięba bezwolnie podreptał za nim. Nie wiedział dlaczego. Musiał.
Człowiek Ze Ściany pchnął kolejne wahadłowe drzwi, tym razem na schody, i ruszył w dół. Zięba maszerował, usiłując zebrać myśli.
Schodzili w dół i w dół, piętro za piętrem, mijając strzałki wyjścia awaryjnego i prymitywne graffiti nabazgrane na tynku grubym pisakiem. Gdzieś w oddali zahurgotała winda, ale poza tym panowała głucha, nienormalna cisza. Człowiek Ze Ściany pchnął następne, wahadłowe drzwi i pomaszerował piwnicznym korytarzem, wyklejonym podłymi, białymi kaflami. Pod ścianą stały metalowe wózki, przypominające stoły, albo może stoły przypominające wózki, pod sufitem ze śpiewnym brzękiem zapalały się świetlówki. Gdzieś za ścianą szumiało jakieś urządzenie. Korytarz zamykały potężne metalowe drzwi zaopatrzone w rygle i uszczelki, ale idący przodem Człowiek Ze Ściany nie zawracał sobie nimi głowy. Maszerował niepowstrzymanie, tak jakby drzwi w ogóle nie było. Coś szczęknęło i ciężka, wielowarstwowa płyta wysunęła się sama na dociskowych zawiasach, po czym odchyliła miękko, wypuszczając kłęby mroźnej mgły, zionącej ostro czymś chemicznym i zgnilizną. Weszli do środka, prosto w cuchnące zimno i ciemność. Śliska kafelkowa posadzka parzyła w stopy, kant metalowego stołu dziabnął Ziębę boleśnie w biodro, a potem rozświergotany rząd świetlówek zapalił lśniące kreski na szklanych oczach zalegających stoły sinych i sztywnych z zimna trupów. Nie ulegało wątpliwości. To nie był sen. Człowiek Ze Ściany odwrócił się i raptem grzmotnął dłonią w klatkę piersiową najbliższych zwłok. Rozległ się pusty, drewniany dźwięk, a w powietrze uniósł się obłok jakiegoś pyłu. – No, coś taki sztywny? – huknął wesoło na Ziębę. – Przywitaj się z kolegami! – Zięba spojrzał na niego z jakimś dystansem i prychnął pogardliwie. Tamten odwrócił się i zaparł dłońmi o kafelkową ścianę, jakby chciał ją odepchnąć. Ściana pękła pionowo, wzdłuż szarej cementowej fugi dzielącej płytki, wpuszczając do środka szczelinę oślepiającego, sinego światła. Pęknięcie rozjechało się na boki, obrysowując kształt rzymskiej jedynki, a potem fragmenty ściany obróciły się niczym dwuskrzydłowe wierzeje. Człowiek Ze Ściany wstąpił w rozświetloną czeluść, a Zięba bezwolnie podreptał za nim, osłaniając oczy od blasku. Światło przestało razić gdy tylko znalazł się po tamtej stronie. Po tamtej stronie czego? Ściany?! Nie wiedział i nie zastanawiał się już. Być może znajdował się po tamtej stronie światła, może po tamtej stronie rzeczywistości, wiedział jedynie, że jest po Tamtej Stronie. Wszystkiego. Stał na kamiennej posadzce, otoczony nierzeczywistą, świetlistą mgłą, Człowiek Ze Ściany gdzieś zniknął, a Zięba po raz pierwszy zdołał jako tako zebrać myśli. Przynajmniej na tyle, by próbować rozumować i zastanawiać się, ignorując brak związku tego, czego doświadczał, z realnym światem. Mgła zaczęła ustępować, skłębiła się tylko kilkanaście centymetrów nad posadzką, gęsta jak mleko. Wokół wznosiły się obrośnięte skomplikowanymi reliefami kolumny, spotykające się gdzieś wysoko i splatające w odwrócone kielichy palmowego sklepienia. Katedra. Człowiek Ze Ściany łomocząc podeszwami maszerował pomiędzy rzędami kamiennych ławek, wydawał się większy i potężniejszy niż przed chwilą, a poły poczerniałego płaszcza miękko falowały za jego plecami niczym peleryna. Nie zauważył, skąd wziął się ten czarny płaszcz. Zięba bywał w prawdziwych średniowiecznych katedrach i dobrze zapamiętał atmosferę surowej, nieomal nadludzkiej mistyki, która je przenikała. Jakąś surową magię promieniującą z każdego ornamentu i odblask potęgi wiszący gdzieś pod sufitem. Teraz też stał w katedrze, ale katedrze będącej ostatecznym bluźnierstwem. Nie wiedział na czym to polegało, ale odczuł to natychmiast, tak jak poczuł wilgotny smród gnijących liści i zwęglonego zepsutego mięsa, unoszący się w powietrzu niczym parodia kadzidła.
Ruszył przed siebie, prosto przejściem pomiędzy ławkami, w ślad za Człowiekiem Ze Ściany, który dotarł już na środek nawy i cały czas potężniał, rósł i wypełniał się grozą. Zięba podniósł oczy na wypełniający frontową ścianę żywy, poruszający się witraż, przedstawiający płonących na stosie, wijących się ludzi w otoczeniu tłumu o twarzach rodem z Hieronymusa Boscha. Stwierdził, że może myśleć w miarę logicznie. Człowiek Ze Ściany, chełpiąc się potęgą – przesadził. Zamiast ostatecznie zastraszyć, pokazał, że musi negocjować. Był potężny: władał wydarzeniami losowymi, nowotworami, śmiercią i, przynajmniej częściowo, życiem po śmierci. Mógł zgnieść Ziębę jednym palcem jak komara – więc dlaczego tego nie robił? Po co były te wszystkie demonstracje, dziwne światy za ścianą, psychodeliczne katedry? Doprowadził go na samą krawędź śmierci, wystarczyło, żeby nie zrobił nic więcej. Genetyczny pożar trawiący bezlitośnie ciało Zięby dokonałby reszty. To wszystko mogło oznaczać tylko jedno: Człowiek Ze Ściany musiał się z Ziębą dogadać. Chciał Karty – ale nie mógł jej odebrać siłą. Nie mógł też, z jakiegoś powodu, pozwolić Ziębie umrzeć. Najwyraźniej nie rozwiązywało to problemu. A to z kolei oznaczało, że sytuacja nie była beznadziejna. Mógł się z tego jeszcze wywikłać, o ile zdoła zachować rozsądek i przytomność umysłu. Po prostu musiał zahandlować z diabłem. Jak ten chłopek z bajki, podsuwający Złemu stalowe kulki zamiast orzechów.
Tylko tyle. Oszukać potwora, który trzymał w ręku życie i śmierć. Który lepił po tamtej stronie światła katedry z wijących się i drgających w męczarniach, wychudłych jak szkielety ludzi. Dla zabawy. Albo z jakiegoś innego powodu. Spojrzał na kolumnę, która z bliska okazała się opleciona woskowożółtymi ciałami, na sklejone czymś szklistym twarze, ręce i ryflowane żebrami, gotycko zapadłe klatki piersiowe, drgające w rytm spazmatycznych oddechów, na błyskające rozpaczliwie wyblakłe oczy, które patrzyły na niego błagalnie; usłyszał wibrujący w cuchnącym powietrzu chóralny, bezgłośny jęk, niczym głos jakichś ultradźwiękowych organów.
Oszukać potwora. Teraz, stojąc przed nim twarzą w twarz, nie wierzył. Tego nie można dokonać. Można opowiadać teoretycznie, że da się zniszczyć czołg granatem albo butelką z benzyną. Można myśleć, że można oszukać demona. A potem trzeba stanąć na wprost rozpędzonej, pięćdziesięciotonowej maszyny, zobaczyć rwące darń i mielące bruk stalowe pazury traków, solidne spawy na zetknięciach pancernych płyt, przesłonięte pancernym szkłem wizjery tripleksów, lufy pokładowych działek, tunel studwudziestomilimetrowej armaty, ogień rzygający z rur wydechowych, usłyszeć ryk turbiny i poczuć, że się zbliża. A potem spojrzeć na metalową puszkę wypełnioną materiałem wybuchowym we własnym ręku.