Выбрать главу

Pokonać potwora. Oszukać demona. Zatrzymać czołg. Miał tego dokonać Zięba. Zmęczony, chory człowiek, któremu nic w życiu się nie udało. Przeklęty w kołysce. Pozostawiony na pastwę demonów, w świecie, który okazał się tylko dekoracją.

– Zawsze macie wybór – zadudnił pod sklepieniem głos Człowieka Ze Ściany. – Zawsze go dostajecie, prędzej czy później. Możesz wrócić na górę albo zejść ze mną na dół. Mam dla ciebie miejsce. Ale żeby wyjść, musisz pozostawić Kartę. Wyjdź i żyj. Zejdź i trwaj dla mnie. Twój wybór.

– Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? – spytał Zięba desperacko.

– Zawsze kłamię – syknął Człowiek Ze Ściany. – Także kiedy mówię, że zawsze kłamię. Filozofia to cudowna rzecz. Taka użyteczna.

– Nie możesz mnie zabrać, kiedy mam Kartę.

– Przekonaj się. Jest moja – sam ci ją dałem.

– Kłamiesz.

– Zawsze kłamię.

– Płacę ci – powiedział Zięba twardo, jakby rzucał egzorcyzm.

– Nie jesteś w sklepie. Oddaj Kartę i będziesz mógł wyjść.

– Nie wierzę ci.

– Nie musisz, ale musisz wybrać. Zresztą – co możesz stracić? Zamierzasz robić jakieś zakupy?

Karta pojawiła się w jego dłoni. Czuł delikatny, ostry nacisk jej krawędzi, ciepłą, lekko śliską powierzchnię. Jego Karta. Jego talizman. Jego obrona przed światem.

– Nie uznaję cię. Nie uznaję twojej władzy. Nie jestem po twojej stronie. Chcę tylko, żebyś przestał mnie dręczyć. Zostaw mnie w spokoju, zostaw moją rodzinę i przyjaciół. Dotąd wszystko obracało się przeciwko mnie. Nie mogłem niczego osiągnąć, nie mogłem na nic zapracować. Każda szansa była mi odbierana – to twoja robota. To nie jest żaden cholerny pakt. Nie prosiłem o tę Kartę. Jeżeli ci ją oddam, nie istnieję dla ciebie. Nie oddaję ci duszy, nie oddaję ci niczego, tylko Kartę. Ty zostawiasz mnie w spokoju – chcę być zdrowy i żyć jak inni ludzie: pracować, przegrywać i wygrywać. Dotąd tylko przegrywałem. Tylko że ci nie wierzę. Zawsze kłamiesz.

– Prawda zależy od punktu widzenia. – Głos Człowieka Ze Ściany dobiegł gdzieś z tyłu. Zięba odwrócił się i zobaczył swojego prześladowcę stojącego na drodze do wyjścia. Jego twarz niknęła w czarnym kapturze i była plamą w mroku. Migotliwe, krwawe światło lizało tylko zarysy szczęki i policzków, kiedy mówił:

Można na to też patrzeć tak: oddasz mi Kartę, a ja rozedrę cię na strzępy – po prostu dla zabawy. Tylko po co? Bardziej prawdopodobne, że wyjdziesz stąd i obudzisz się w swojej gescheissen pościeli, zdrów jak płotka. Pourquoi? A dlatego, że ja odzyskam moją Kartę i będę zadowolony. W granicach swoich możliwości. Zastanów się raczej nad tym, co będzie, jeżeli nie oddasz mi Karty. Przemyśl to sobie starannie. Przeanalizuj sytuację, w której się znajdujemy.

Zapadła cisza. Syczały kaganki, w których płonął krwawy, kopcący ogień, powietrzem płynął zwielokrotniony echem bezgłośny lament.

No, dobra, pomyślał Zięba. Potraktujmy to jak partię szachów. Sprowadźmy do ludzkich proporcji. Ja mam w ręku odbezpieczony granat, on, powiedzmy, pistolet. Sto pistoletów. Armatę. Laser. W dwie strony się nie rozejdziemy, bo on mnie tak nie puści. To, co mam, jednak jakoś mu zagraża albo przynajmniej przeszkadza. Powiedzmy, że jednak nie oddam Karty. Że zdetonuję granat. Będzie po mnie. Już właściwie jest po mnie. Jemu zadzwoni w uszach i nie dostanie tego, czego chce. A mnie nie będzie. Albo, co jeszcze gorsze, znajdę się w jego władzy. Tutaj. W tej potwornej katedrze. Nie ma nic innego. Nie ma żadnej innej strony. Bo jeżeli jest, to dlaczego nie interweniuje? Gdzie mój Anioł Stróż – w kamizelce kuloodpornej i z automatem? Gdzie jest Druga Strona? Przecież ja tu jestem sam. Całe życie byłem sam. Tylko ja i on. Mój kat. Więc co mogę zrobić? Orzechy na żelazne kulki. Tylko tyle. Ocalić moje orzechy… Jeżeli oddam mu Kartę, to może pójdzie na moje żądania. Co mu zależy. Jeżeli nie oddam – trup. Jeżeli oddam… Nagle go olśniło. Jak uderzenie pioruna. Omal się nie roześmiał – przecież żadna Karta nie była mu już potrzebna. I tak jej nie używał. Pieniądze? Mógł je zarabiać i zarabiał. Zresztą, wierzył już w siebie i wiedział, że poradzi sobie i bez pieniędzy. Już stworzył swoją szansę i wykorzystał ją. Naprawił swoje życie i mógł je ciągnąć sam. Miał przed sobą cel, miał rodzinę, którą kochał, miał swoją firmę, którą kochał, i miejsce na ziemi, którego nikt mu już nie odbierze.

Karta pomogła mu stworzyć to miejsce, pomogła zmusić świat, żeby pozwolił mu żyć, ale już nie była potrzebna. Była tyle warta, co garść żelaznych kulek. Wygrał.

– Powiedzmy, że oddam… – wciąż był przerażony, więc specjalnie nie musiał grać -…uzdrowisz mnie?

– Powiedzmy, że ci to obiecam – uwierzysz mi?

– To mi więcej daje niż zatrzymanie Karty – powiedział Zięba niebywale chytrze. Spomiędzy jego palców sączył się fosforyzujący, błękitny blask. Wysunął kartę, świecącą jak jarzeniówka. Trzymał ją między kciukiem i palcem wskazującym, niczym atutowego asa. Asa zwycięstwa. Tamten wyciągnął z szerokiego, jak utkanego z mroku rękawa dłoń, która nie była już smukłą dziewczęcą dłonią, ale węźlastą kończyną starca. Tylko lakier na paznokciach pozostał taki sam.

Zięba poczuł, że świat stanął w miejscu, że zatrzymał się werk kosmosu. Stanęły monstrualne zębatki, ustało wiekuiste tykanie. Całe jego życie i czas, i przestrzeń, zbiegły się w tym jednym miejscu i momencie. W punkcie. Punkcie krytycznym. Podał tamtemu Kartę. Suche, artretyczne palce zacisnęły się na drugim końcu rozjarzonego prostokąta, lekko zapachniało spalenizną, w powietrze uciekły drobne smużki dymu. Zięba poczuł, że tamten ciągnie. Lekko, nie tak żeby chciał wyrwać, ale jakby badawczo. Wystarczyło rozsunąć lekko palce, odrobinę, ułamek milimetra. Rozluźnić kurczowy nacisk na plastikową powierzchnię. Ostatnia możliwość wycofania się. Ostatnia sekunda przed ostatecznym krokiem. Czas wciąż stał w miejscu. Poczuł kroplę potu toczącą się po policzku jak łza. Wystarczyło tylko puścić.

I puścił.

Nic się nie stało.

A potem buchnął krzyk. Krótki, przeraźliwy krzyk miliona gardeł. I cisza. Werk kosmosu zaskrzypiał i ruszył. Ruszyły zębatki, zakołysały się krzywiki, zaczęły obracać się koła, najpierw największe, wielkości galaktyk, aż do najmniejszych, jak atomowe orbitale, jak spiny elektronów. Werk kosmosu ruszył.

W zupełnie inną stronę.

Człowiek Ze Ściany położył Kartę delikatnie na czytniku, przycisnął kalką, czerwoną jak krew w świetle płomieni, i fachowo szurgnął suwadłem. Błękitny blask Karty zgasł. Znikły cienie na łukach, przyporach i maswerkach. W nawy wpełzł wieczny mrok.

– Potwierdzenie otrzyma pan pocztą – syknął. Jego oczy płonęły czerwienią w mrocznej jamie kaptura. – Przez chwilę trzymałeś w ręku cały świat – dodał. – Jakie to uczucie?

Usunął się Ziębie z drogi i dłoń skrytą w skrzydle łopocącego powoli jak stara pajęczyna rękawa wyciągnął w stronę drzwi.

– Wygrałeś. Nie będę się już tobą zajmował. Teraz odejdź.

Zięba ruszył ku górze. Do światła.

* * *

Stał na ulicy i wystawiał twarz do marcowego słońca, które prześwitywało pomiędzy poszarpanymi stalowymi chmurami. Stał przed szpitalem, który opuścił o własnych siłach. Żył. Mógł oddychać. Mógł chodzić. Żył. Nigdy nie przypuszczał, że samo życie, samo biologiczne funkcjonowanie, można czuć. Czuł je. Czuł je całym sobą. Wdychał powietrze i wydychał dwutlenek węgla. Jego płuca pracowały. Jego serce biło i tłoczyło przez żyły czystą krew, a nie truciznę. Pracował jego żołądek i organy wewnętrzne. Działały jego jelita i penis, i mózg, i mięśnie. All systems ready. Zięba żył i był zdrowy.

Patrzył na świat i podziwiał życie. Czuł jego pulsowanie w ciałku pierwszego, odważnego skowronka pikującego w niebo, po którym sunęły z opętańczą prędkością chmury niczym strzępy szarych płaszczy, czuł bijące serca i działające baterie życia w ciałach kierowców karetek, jedna po drugiej wpadających oszalałą kawalkadą na podjazd szpitala i zawodzących chórem syren. Czuł, jak pulsuje życie we wszystkich stworzeniach poruszających się wokół niego, oddychających, pompujących krew, wszędzie wokół, na ziemi, w powietrzu, pod ziemią. Pławił się w oceanie życia. Był jak pijany, pozbawiony możliwości oceniania, obserwacji i krytycyzmu. Na to jeszcze był czas. Na razie kontemplował życie i świat. Proste piękno słońca, błyskającego pomiędzy dzikim gonem chmur i malującego tęczowe błyski na kryształach tłuczonego szkła. Pyszne fraktale tłustego dymu wznoszące się spomiędzy budynków. Fale zimnego, przesiąkniętego ropą i zgnilizną wiatru.

Ulice były puste i w zasięgu wzroku nie było nie tylko taksówek, ale w ogóle żadnego samochodu. Pewnie jakieś święta. Wiatr gonił po asfalcie tysiące luźnych kartek papieru, niczym przerośnięte konfetti. Najbliżej miał do firmy. Poszedł piechotą, rozkoszując się każdym krokiem. Willa, w której mieli biuro, stała w otoczeniu bezlistnych drzew, na cichej uliczce, gdzie pod drzewami przetrwały jeszcze łachy skrystalizowanego, brudnego śniegu. Furtka była otwarta, ktoś wybebeszył stalową kasetę elektronicznego zamka. Obiektyw kamery zwisał na pęku światłowodów niczym wyłupione oko, ale ten widok wydał się Ziębie raczej zabawny. Chuligani, pomyślał dobrotliwie. Po świętach się naprawi. Drzwi też były otwarte, ale w środku nikogo nie było. Ciemnozielona terakota na podłodze została pokryta sympatycznym, jasnobrązowym wzorem podeszew głęboko żłobionych wojskowych butów. Tak jest nawet ładniej, pomyślał Zięba.