Выбрать главу

Po namyśle zacisnął w dłoni marmurowe jajo.

– Zostaw te tandetne talizmany, człowieku – powiedział sprzedawca. – Tobie potrzebna jest prawdziwa pomoc. Zgubiłeś drogę, co? Wszystko się wali, bez żadnego powodu? Nosisz płaszcz, teczka pod pachą. Jesteś poważnym człowiekiem. Żadnych kadzidełek, horoskopów, kryształów. Stoisz twardo na ziemi, a jednak tu wszedłeś. Oglądałeś wizytówki, potem talizmany. Tu są ciekawsze rzeczy dla zatwardziałego materialisty. Mnóstwo gadżetów, którymi można ozdobić mieszkanie albo zrobić komuś prezent. Niebo się wali, co?

– A co? Sprzedasz mi specjalny towar? Taki, który naprawdę działa? – zakpił Jacek.

Nie trzymam tej zasuwy – oznajmił sprzedawca cierpliwie. – Możesz ją otworzyć i iść dalej. Chociaż wygląda na to, że nie bardzo masz dokąd. Zgubiłeś swoją drogę, przyjacielu. – Wyciągnął palec w kierunku tablicy z ogłoszeniami. – Szaman miejski. To moja wizytówka. Jeżeli wiesz, co dalej robić, idź. Jeżeli nie wiesz, zrób to, co się W takich razach robi od wieków. Usiądź i zapytaj szamana. Będę na zapleczu. Za kasą w prawo.

Poszedł i zniknął w głębi sklepu. Jacek odłożył śliskie od potu marmurowe jajo z powrotem do misy i ruszył do drzwi.

Postanowił wrócić do domu i pooglądać… nie. Zadzwonić do… nie. Przespać się.

Sam.

Jutro mógł jeszcze obejść kilka sklepów sportowych w mieście, może kilka z jakichś pokrewnych dziedzin, a potem – „Pracownik działu»Rekreacja«…”.

Dzwonek wiatrowy przy drzwiach rozjęczał się smętną, przypadkową melodyjką.

Pokój za drzwiami na zaplecze wyglądał inaczej, niż można było się spodziewać. Żadnych magicznych gadżetów, kadzidełek, wyszywanych poduszek. Był prawie pusty, urządzony w taki supernowoczesny, ascetyczny sposób, przywodzący na myśl gabinet dentystyczny albo modny klub. Polerowany metal, szkło.

Sprzedawca siedział na dziwacznym fotelu w przytłumionym świetle chromowanej lampy, przy szklanym stoliku. Po drugiej stronie stał taki sam fotel. Mężczyzna uniósł do ust wymyślną szklaną fajkę wodną. Cylinder z ustnikiem, w którym kłębił się ciężki jak mgła biały dym.

– Ludzie często mówią, że miasto to dżungla – odezwał się szaman miejski. – Ale nic z tego nie rozumieją. W dżungli żyje nie tylko to, co widać, ale i istoty mieszkające na innych poziomach rzeczywistości. W pewnym sensie sami ludzie powołują je do życia. My mamy wpływ na to czy trafimy zwierzę z łuku, ale nie czy znajdziemy jego ścieżkę. Są rzeczy, które przychodzą z wyższego świata i takie, które wychodzą z niższego. Choroby, niefart, kursy walut. Tak było, jest i będzie. Nie ma znaczenia czy siedzisz w szałasie, jaskini, czy apartamencie. Dżungla jest wszędzie tam, gdzie ludzie. Niosą ją w sobie. Razem z Drzewem Życia, duchami przodków i demonami.

Nie zauważasz tego, bo jesteś jak ktoś, kto chodzi po centrum handlowym. Patrzysz na sklepy, towary na półkach, restauracje i domyślasz się, powiedzmy, istnienia kuchni, albo magazynów, ale nie masz pojęcia, że są tam całe piętra i labirynty pomieszczeń, do których nie masz wstępu.

Jacek usiadł na drugim fotelu i nalał sobie wody mineralnej z wymyślnego dzbanka. Zwyczajna gadka nawiedzeńca. A czego niby się spodziewał?

– Przypuśćmy, że czyjś związek się rozpada – ciągnął szaman. – Umiemy znaleźć jakieś przyczyny. Psychologiczne, ekonomiczne, różne. Ale tak naprawdę często nie wiadomo, dlaczego coś się wydarzyło. Dlaczego nagle zamknięto sklep. Dlaczego ktoś nie może w żaden sposób zarobić pieniędzy, albo dlaczego wchodzi akurat na to przejście dla pieszych, przez które za trzy sekundy przejedzie pijany kierowca. Dawno temu wiedziano – ktoś obraził bogów, przodków, zwrócił na siebie uwagę demonów. Teraz mówimy: „Przypadek” zamykamy oczy i zatykamy uszy.

Jacek wstał i przeszedł się po pomieszczeniu. Czuł się zmęczony i śmieszny. Trzeba iść do domu. Na szklanych półkach leżała kolekcja przypadkowych przedmiotów. Mieniąca się barwami hologramu karta kredytowa, mosiężna popielniczka ozdobiona kameleonem, samurajski miecz, srebrna, członowana bransoleta podobna do lśniącej skolopendry, zasuszony czarny motyl nabity na szpilkę, o skrzydłach jak płatki sadzy.

– Nie mam forsy – powiedział zmęczonym głosem. – Po co ta komedia? I tak ci nie zapłacę.

– To będzie zależało od ciebie. Jeżeli ci pomogę, sam zdecydujesz czy i ile chcesz mi zapłacić. Najpierw muszę cię przeczytać.

– Znaczy, co?

– Wyjmij wszystko, co masz w kieszeniach, i wsyp do misy. Także wszystko, co masz w portfelu, z wyjątkiem pieniędzy. Wszystko. Wizytówki, zapalniczkę, klucze, bilety, sznurek.

Jacek wytrzymał przez dłuższy czas spojrzenie okropnych, czerwonych oczu, po czym wzruszył ramionami.

Podobnie zaskakujące wrażenie pojawia się na lotnisku przy bramce magnetycznej. Jedna kieszeń, druga, trzecia. Kto by pomyślał, że tyle tam się mieści drobiazgów. Karty kredytowe, bilet do kina, klucze, papierosy, zapalniczka, dokumenty, wizytówki, jakieś karteczki z enigmatycznymi numerami telefonów. Cały stos.

Mężczyzna wycelował gdzieś pilota i pomieszczenie zalała muzyka. Żadne transowe zawodzenie, żadne indiańskie bębny. Perkusja, gitary – zespół The Clash. „Guns of Brixton”. Potem założył przeciwsłoneczne okulary. Eleganckie polaroidy. Straszne, krwawe oczy zniknęły.

Sprzedawca potrząsnął misą i wpatrzył się w jej zawartość, pykając ze swojej bulgocącej fajki. Jacek, który stracił poczucie rzeczywistości, przyglądał się temu z takim uczuciem, jakby patrzył na lekarza oglądającego zdjęcie rentgenowskie.

Mijały minuty. Szaman mruczał pod nosem, trudno powiedzieć czy nucił do Clashów, czy mamrotał do siebie.

Przeleciały tak trzy utwory, po czym sprzedawca zdjął nagle okulary i podsunął od siebie misę.

– Zabierz to – powiedział. – Jak mówiłem, zgubiłeś drogę, człowieku. – Teraz niczego nie załatwisz. Nic nie znajdziesz, nic nie poradzisz. Magda nie wróci. Ciotka zabierze ci mieszkanie – dostaniesz zastępcze takie, że będzie ci się chciało płakać. Twoja droga skończy się w supermarkecie. Coś systematycznie niszczy twoje życie. Coś nie z tego świata zwróciło na ciebie uwagę. Czasami nieszczęście spada na nas rzeczywiście przypadkowo. Jak rykoszet. To jak przypadkowe ofiary na wojnie. Palec na spuście trzymany o jedną sekundę za długo, błąd maszyny, awaria zapalnika. Ale nie tym razem. Przyciągnąłeś istotę, która ma cię na oku. To huraganowy ogień. Masz przesrane, człowieku.

Jacek poczuł gorąco, a potem ciarki wędrujące milionem małych nóżek przez plecy i ciemię. Brak oddechu. Łomot wzbudzonego nagle serca. I paniczny chór głosów w głowie, usiłujących zaprowadzić porządek, jak komendy oficerów na trafionym statku. Spokój! To zbieg okoliczności! Cwany oszust!

– Najpierw musisz zrozumieć i uwierzyć – oświadczył szaman. – Weź kilka rzeczy z tamtej półki. Mam trzy rodzaje klientów. Zwyczajni – którzy przychodzą coś kupić. Jakiś nieistotny drobiazg, w którego działanie sami nie wierzą. Zabawkę. Bibelot. Tacy, którzy przychodzą kupić coś, co jest im niezbędne i wiedzą co robią. Czasem zdrowie, czasem powodzenie, a czasem czyjąś śmierć. To prawdziwi klienci. Są jeszcze tacy, którzy płacą mi za to, żeby coś zostawić. To właśnie przedmioty w tym pomieszczeniu. Zwykłe rzeczy, które jednak mają wyjątkowe znaczenie. Czasem chodzi o to, żeby przestały przyciągać złe siły, a czasami po prostu, żeby o czymś zapomnieć.

Połóż je na stole, a ja opowiem ci o rzeczach, których istnienia właśnie doświadczasz. Opowiem ci o Plemieniu Przypadku. O Jesiennych Demonach. Tych, które kryją się za telefonem o drugiej w nocy, za zawirowaniami rzeczywistości. Uwalniam od nich takich jak ty. Potem kładę na półce trofeum i wchłaniam kolejnego demona. Jestem łowcą i księgą.

Posłuchaj Księgi Jesiennych Demonów.

Jacek usiadł wygodnie i postanowił posłuchać. I tak nie miał dokąd iść.

KLUB ABSOLUTNEJ KARTY KREDYTOWEJ

– Tym razem, w mordę, jesteś załatwiony, Zięba – powiedział Zięba, po czym zjechał na pobocze autostrady i oparł czoło o kierownicę. Siedział tak przez chwilę, słuchając bębnienia o dach uporczywego październikowego deszczu i rytmicznego stękania wycieraczek. Przejeżdżające z rzadka samochody mijały jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potrącały lekko karoserię podmuchami czołowymi, a Zięba leżał na kierownicy, zastanawiając się, dlaczego nie może się rozpłakać. W końcu, po raz pierwszy od dawna, był nareszcie zupełnie sam.

Do tej pory, od kilku a może kilkunastu miesięcy, miał wrażenie, że gdyby mógł choć na chwilę przestać udawać, że panuje nad sytuacją, to by mu pomogło. Wciąż miał takie uczucie, jakby w jego głowie znajdował się przegrzany kocioł parowy. Uśmiechał się do ludzi, reagował rzeczowo, kiedy mu tłumaczyli, dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi objąć również jego, cierpliwie znosił załamania i lęki Jolki, nie reagował na zrzędzenie matki i spokojnie patrzył, jak wskazówka wędruje po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezentów od losu jak ostatnio i po prostu eksploduje niczym parostatek na Missisipi. Gdzieś tam kończy się ludzka wytrzymałość, a potem po prostu przechodzisz na drugą stronę granicy. Różnie może być. Może wariatkowo? Może zacząć rabować, albo strzelać do ludzi? A może po prostu poszukać sobie jakiejś linki i gałęzi?

– Jestem nieudany – powiedział w stronę dźwigni zmiany biegów. – Stanowię felerny egzemplarz. Odpad jakiś, czy coś. Człowiek powinien mieć dość oleju w głowie, żeby znaleźć dobrą pracę. Powinien umieć zdobyć mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcieć mieć dzieci, powinien skończyć studia i móc planować przyszłość. Powinien, do cholery, umieć się dogadać z własną żoną. Sęk w tym, że to nie są żadne cuda. Wszyscy to umieją. Nie mówimy tu o milionach dolarów, ani międzynarodowej karierze. Mówimy o przetrwaniu. Chciałbym być normalny.