Jadłem śniadanie, oglądałem telewizję, pozwalałem, żeby czas ciekł mi między palcami. Pojechałem do sklepu. Poszedłem na obiad do knajpy. Znowu oglądałem telewizję, czytałem książkę. Wolny czas sączył się jednocześnie wolno i zdecydowanie zbyt szybko.
W sobotę wieczorem poszedłem do jakiegoś klubu, z oczywistym zamiarem znalezienia sobie dziewczyny. Wystudiowana samotność i niezależność to jedno, ale nie jestem pustelnikiem. Zresztą, wizyta w knajpie z zamiarem poderwania sympatycznej dziewczyny, nie oznacza jeszcze niczego konkretnego. Mogłem tam pójść, mogłem obserwować rozmaite kobiety, bawiąc się myślą o kochaniu się z nimi, a potem wypić swój alkohol i pójść grzecznie do domu nie ryzykując niczego: ani choroby, ani ciąży, ani jakiegoś dramatu. Z drugiej strony zawsze coś mogło się wydarzyć i właśnie to było przyjemne. To zależało w jakimś stopniu jedynie ode mnie.
Udając się do klubu w takim właśnie celu, idę sam. Jednak rzadko zdarza się, żebym również nie wyszedł sam. Z reguły kończy się na patrzeniu. Czasem kilku tańcach albo rozmowie. Czasem jednak nie. Nie o to chodzi, że boję się rozmawiać z kobietami. Boję się raczej tego, że mi się uda.
Patrzyłem na tańczące dziewczęta, podświetlone ultrafioletem, smagane wiązkami lasera i błyskami światła, przemienione w obce, neonowe stwory, jaśniejące niczym ryby głębinowe. Grzmot muzyki docierał do mnie jak przez watę, w sali tanecznej panowała tropikalna temperatura, lodowaty, mroczny listopad został na zewnątrz. Razem ze wszystkimi poniedziałkami, wtorkami, zebraniami zarządów, spinaczami, kwartalnymi rozliczeniami, brakiem pieniędzy, brakiem czasu, niespełnionymi marzeniami. Wszystko to zostało za drzwiami, wypędzone muzyką, rozgonione koktajlami w wysokich szklankach, a u niektórych smugami białego pyłu kruszonymi na lusterku brzegiem karty kredytowej.
Dziewczyna, która usiadła przy barze na sąsiednim stokerze, miała uda mokre od potu, jej szyja lśniła w wirującym blasku reflektorów. Była niebrzydka. Niezupełnie w moim typie – taka podstawowa blondynka, jakie podobno uwielbiają mężczyźni. Miała jednak długie nogi i ładne oczy oprawione czernią rzęs i brwi. Powinienem jej postawić drinka. Powinienem wyjść z nią w tę czarną, gęstą od zimna noc. Powinienem pojechać do jej mieszkania. Do czteropiętrowej kamienicy w Śródmieściu, niedaleko Uniwersytetu, ze śladami powodzi na tynku.
Spojrzała na mnie znad drinka i wtedy coś się stało. Uczucie było ostre jak impuls elektryczny, muzyka zwinęła się w ciemny, wibrujący szum, świat poza naszymi oczami rozmazał się jak tunel za oknami pociągu. Zostało tylko nasze połączone spojrzenie, jak droga światła. Poczułem jej wieczny strach, jej masz coraz mniej zamówień! Co się z tobą dzieje? Ile telefonów dzisiaj wykonałaś? Gdzie jest zeszyt faktur?
Powinienem raczej zabrać ją do siebie… Położyć w chłodnej, satynowej pościeli i kochać delikatnie, z klasą, tak jak jej jeszcze nikt nie kochał, a rano zrobić jej śniadanie do łóżka i odwieźć do domu.
I wtedy poczułem ten jutrzejszy poranek. Smak jej potu, zmięte prześcieradła, smugi wczorajszego tuszu na policzkach, dwoje obcych ludzi, nie mających sobie kompletnie nic do powiedzenia. Jej wczorajsza kokieteryjna wyniosłość, jej no, co mi powiesz? Jej skąpe, nieporadne i nieśmiałe pieszczoty, bierny, senny seks poprzedniej nocy. Dlaczego płaczesz? To nic… przepraszam, proszę nie dotykaj mnie, proszę cię… Mam na imię… Nie chcę wiedzieć, proszę, muszę iść… Naprawdę… Czczość, smutek.
Zobaczyłem uwięzioną w niej małą, chudą i nijaką dziewczynkę, na którą zbyt często krzyczano i od której zbyt wiele wymagano. Zobaczyłem labirynt jej lęków. Lęk przed niepowodzeniem, lęk przed klęską, lęk przed dezaprobatą. Splecione w jakiś skomplikowany, niepotrzebny węzeł, który przyciskał ją do pracy, której nie lubiła, do takich samych zachowań jak wszystkich, odruchowych, bezmyślnych.
Dotknięcie czyjejś osobowości, jeżeli nie jest to ktoś, kogo kochamy, jest przerażające. Za dużo obcych uczuć, obcych twarzy i zapachów, wszystko skoncentrowane w jedno uderzenie. Zobaczyłem ją całą w jednej sekundzie. W jednym pijackim błysku olśnienia. Balansowała na granicy depresji klinicznej, zaplątana w neurozy. Kobieta sukcesu… Kariera. Tatuaż na ramieniu, sobotnie dyskoteki. Clubbing. To nie było jej. To wszystko było z zewnątrz. Narzucone jako coś, co robili wszyscy. Jej było schowane w zakamarkach świadomości marzenie o bogatym mężczyźnie, o dziecku, które uwolni ją z biurowego kieratu, o szczęśliwej rodzinie. O bezpieczeństwie. Banalne, rutynowe marzenie, równie typowe jak ona sama, gęsto pocerowane białymi, słonecznymi obrazkami z reklam proszków do prania i jednorazowych pieluch, ale dla niej było święte.
To akurat mogła mieć. Był tutaj, tylko że o niej nie wiedział. Siedział przy stoliku, słuchając wrzeszczących do siebie kumpli i patrzył ponuro w piwo, zastanawiając się, czy taką kobietę, jakiej szuka, można spotkać w takim miejscu.
Nie wiem ile to trwało, być może ułamek sekundy, i znikło nagle, jakbym odłożył słuchawkę. Muzyka spadła na mnie znienacka, każde uderzenie perkusji było jak cios policyjną pałką. Rozmazane tło zamieniło się z powrotem w bar, skaczących rytmicznie ludzi na parkiecie, smaganych światłem. Drgnęła, popatrzyła na mnie z jakimś takim pełnym smutku lękiem.
Nie mogłem już patrzeć na nią jak na obcą, ładnawą blondynkę, którą mógłbym dla higieny pomiętosić w swojej pustelni. Dla mnie była już tylko nudną, nieszczęśliwą Renatą Kupałą, nijakim handlowcem, uwięzionym w firmie o nic nie mówiącej nazwie TCI.
Tak to się nie da.
Dopiłem wódkę ze „Sprite’em”, rozgryzłem kostkę lodu i wstałem ze stołka. Spojrzała na mnie odruchowo swoimi pustymi, szarymi oczami.
– On tu jest – powiedziałem, patrząc obojętnie, jak jej wodniste oczy robią się zupełnie okrągłe. W czarnej marynarce i czarnym golfie stałem przed nią jak widmo, jak zawieszona w powietrzu twarz. Wyciągnąłem rękę. Spojrzała odruchowo tam, gdzie wskazywałem.
– Siedzi tam, na galeryjce. Ten z lewej, w białej koszuli, ten, który się nie śmieje. Nazywa się Błażej Korczewicz. Całe życie czekał tylko na ciebie. Pamiętasz? Świece w łazience i główki kwiatów pływające w wannie? Chałwę i pomarańcze? To właśnie on. Tak będzie.
Patrzyła na mnie skamieniała z przerażenia, ale potem odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.
Odwróciłem się i poszedłem – nie było tu już czego szukać.
Kiedy zmierzałem po swój płaszcz, była już na parkiecie i tańcząc skinęła na niego palcem. Podniósł się z miejsca, niedowierzający i osłupiały. Proste i skuteczne.
Pomyślałem, że oboje na całe życie zapamiętają Brittney Spears w utworze „Oops… I did it again” i pokręciłem głową z politowaniem.
Rano uznałem, że wypiłem o jeden koktajl za dużo i zrobiłem z siebie durnia. Zdarza się. Dziura została zaplombowana. Rzeczywistość znowu była racjonalna i bez zarzutu.
Zazwyczaj nie biorę się do hipnozy. Niby to umiem, ale to niepewne, nienaukowe narzędzie, o wątpliwej wartości terapeutycznej. Trochę mnie przeraża. Można bredzić do woli o „przeniesieniu woli”, transie neuronalnym czy wywoływaniu fazy alfa, ale nikt tak naprawdę nie wie, co to jest.
Zazwyczaj uciekam się do tego na krawędzi rozpaczy. I nie zawsze to wychodzi. Jednak w poniedziałek zahipnotyzowałem pacjentkę po pięciu minutach rozmowy. W pierwszej chwili nawet tego nie zauważyłem. Potem zobaczyłem jej puste, śpiące oczy. Odpowiadała mi dziwnym, nieobecnym głosem. Wpół leżała w fotelu.
Zahipnotyzowałem ją gdzieś pomiędzy łykiem zimnej herbaty, a rozmową o jej poprzednim dniu. Jednym gestem dłoni, albo ruchem długopisu.
Była ładną czterdziestoparoletnią szatynką, która przyszła tu z problemami małżeńskimi. Patrzyłem na jej opięte brązowymi rajstopami zgrabne nogi, wystające z nijakiego, burego żakietu, i nie wiedziałem, co zrobić. W życiu czegoś takiego nie widziałem.
Nie miała żadnego ataku ani niczego podobnego. Oddychała równo i spokojnie, i odpowiadała na moje pytania sennym głosem.
Spojrzałem w te nieobecne, piwne oczy i wtedy znowu to się stało. Poczułem, jak przez moje ciało przebiegają wibracje – i nagle byłem w jej głowie. Jej życie zwaliło się na mnie jak lawina, plątaniną lat, uczuć, marzeń i zawiedzionych nadziei. W gruncie rzeczy nie miała problemów z mężem. On ją kochał, a ona kochała jego. Tylko że miał już dość. Facet dojechał niemal do końca wytrzymałości. Prawdziwym podłożem problemu była jej relacja z matką. Nie miała zamiaru pozwolić córce na własne życie i właśnie z niemal pełną premedytacją rozwalała jej małżeństwo. Toksyczne związki pomiędzy rodzicami i dziećmi wytwarzają się dosyć często, ale rzadko można trafić na taką sukę jak ta kobieta, która była jej matką. Była istnym potworem. Bezlitosnym, przekonanym o własnej doskonałości, wirtuozem szantażu emocjonalnego i wzbudzania poczucia winy. Potrafiła doprowadzić biedną kobietę do załamania bez jednego słowa. Mogłaby wykładać w szkole gestapo.
Przez mój mózg przewijały się niezliczone, dziwaczne, cyniczne intrygi, naciski, zagmatwane konflikty bez początku i końca, manifestacje władzy, złośliwości na zmianę z szantażem. Istny katalog bezinteresownej podłości. Zwykłe, banalne, rodzinne piekło, jakich pełno na ziemi.
Tylko że płonęło w moim mózgu.
Poczułem, że powinienem kazać jej wstać z fotela.
– Wstań – powiedziałem.
Wstała.
Wydało mi się, że powinienem jej dotknąć. Wyciągnąłem dłonie i delikatnie ująłem jej skronie. A wtedy świat runął w przepaść. Światło zrobiło się ostre, cienie brązowe, jak sepiowane. Usłyszałem dziwny, niski dźwięk i poczułem, jak okrągłe fale wibracji suną przez moje ramiona aż do palców dotykających jej skroni. Runęła do tyłu, a potem uniosła się w powietrzu z rozłożonymi ramionami, sztywno, jakby leżała na niewidzialnym stole. Z jej ust i nosa sączył się dym. Patrzyłem na to jak we śnie, bez żadnej sensownej reakcji, a moja pacjentka szybowała pośrodku gabinetu, na wznak. Potrzebowała tylko świadomości, że nie może przekonać swojej matki do niczego, że nie warto próbować jej zadowolić, że jest dorosła i nikt, komu sama na to nie pozwoli, nie może mieć nad nią władzy.