Выбрать главу

Dałem jej tę świadomość.

Zielony dym sączący się z jej ust, gęsty jak ze świecy dymnej, zlał się w kierunku podłogi jak ciecz i zgęstniał w niewielką chmurę. Poczułem smród. Czegoś jakby czeremchy i jeszcze jakby ostry swąd płonącego celuloidu. Chmurka dymu zgęstniała jeszcze bardziej, a wtedy zobaczyłem w niej sylwetkę. Niewielką, na wpół ludzką, a na wpół żabią, jak z obrazu Boscha. Stworzenie wyszczerzyło do mnie trzy rzędy ostrych jak igły zębów i zasyczało, cofając się w kąt gabinetu pod okno. Potem zaczęło znów dymić i topnieć, po czym rozpadło się w strugach dymu, przypominając tabletkę wapna rozpuszczającą się w wodzie.

A potem przestałem czuć wibracje, światło stało się normalne, zaś lewitująca kobieta runęła prosto na fotel. Poczułem wstrząs jak przy przebudzeniu z półsnu i wszystko minęło. Gwizdało mi w uszach, język miałem suchy jak kołek i byłem skąpany w pocie. Poza tym, wszystko było normalnie.

Otworzyła oczy, łapiąc gwałtownie oddech, i nagle znieruchomiała.

– Co to było? – spytała. – Zahipnotyzował mnie pan?

Zrobiłem nieokreślony gest ręką.

– Czuję się wspaniale – powiedziała. – O, Boże. Jeszcze nigdy się tak nie czułam. Ja… Jestem wolna. Ona… Dosyć. Muszę się zobaczyć z mężem. Przepraszam, panie doktorze, ale to jest tak, jakbym się wreszcie obudziła. Rozumiem… Wszystko nagle rozumiem… To jest takie proste. Robert, Boże, moje biedactwo.

Wstała. Ja po prostu siedziałem i patrzyłem.

– Dziękuję panu. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale jestem zdrowa. Mogę teraz normalnie żyć.

Otworzyła torebkę i przez chwilę grzebała w środku. W końcu wydobyła jakąś kopertę i rozdarła ją. Na widok banknotów, które odliczała na stół, poczułem się w obowiązku zareagować. Na kopercie grubym czerwonym mazakiem napisano: „samochód”.

– Proszę pani, wizyta kosztuje dwieście złotych, a płacić proszę w recepcji.

Uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Pan nie rozumie. Zapłacę w recepcji, ale to jest dla pana. To moja ostatnia wizyta. Pan mnie wyleczył. Do widzenia.

Pochyliła się nad biurkiem i nagle mocno pocałowała mnie w usta.

– Jak tu ładnie pachnie – powiedziała. – Czuje pan? Różami.

A potem wyszła.

Siedziałem i patrzyłem przed siebie. Psychologia naukowa cisnęła we mnie obrączką, po czym wybiegła szlochając. Siedziałem i patrzyłem w okno. Mistyk. Rasputin.

Róże.

Poczułem łaskotanie na górnej wardze i podrapałem się, a potem zobaczyłem na palcach smugę krwi. Krwawiłem z nosa.

– Panie doktorze! – To była ta ładna sekretarka, bardzo seksowna w swoim żakiecie. – Ta pani nie zapisała się na następną wizytę.

– Bo jest zdrowa – odpowiedziałem. – Wyleczyłem ją.

– Słucham?

– Wyleczyłem. Takie dziwne?

Patrzyła na mnie nieruchomo. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Ja też nie.

Następny klient wszedł po dziesięciu minutach. Nawet nie było czasu, żeby się zastanowić nad tym, co się dzieję. Szczerze mówiąc, nawet nie byłem w stanie. To był rodzaj transu, zresztą, czy ja wiem. Terapia psychologiczna to żmudny, powolny proces, w którym na co dzień nie widać więcej efektów niż w hodowli bonsai. Człowiek, który do mnie przychodzi, zazwyczaj nie wie, co mu jest. Jest nieszczęśliwy i tyle. Jego życie przypomina pułapkę. Wszystko rozpada mu się w rękach. Nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Potem stopniowo, krok po kroku, zaczyna wymacywać w ciemności jakąś drogę. Ja jestem tylko po to, żeby nie wywrócił się w mroku. Tylko po to, żeby trzymać go za rękę. Jednak, w gruncie rzeczy, obaj błądzimy po omacku. Sam potrzebuję trochę czasu, żeby w ogóle zorientować się, co się stało. Najczęściej okazuje się, że człowiek nie pasuje do świata. Albo świat do człowieka.

Na filmach zawsze pokazują efekty terapii psychologicznej w postaci jakichś nagłych objawień. Bohaterowie przeżywają olśnienia, padają sobie w ramiona, mówią „kocham cię” albo „zawsze byłam z ciebie dumna” i już. Wszyscy wszystko rozumieją, a potem jest cudownie. W rzeczywistości nie ma żadnych spektakularnych efektów. Żadnych harf, tęczy i kwietnych płatków. Ludzie dochodzą do siebie miesiącami, tysiące razy tracąc wiarę i nadzieję, i zamęczając najbliższych. To jest jak fizjoterapia. Niektórzy upadają tak boleśnie, że potem muszą od nową uczyć się chodzić. I czasami już zawsze kuśtykają.

Jednak tego dnia widziałem ludzi na wylot, jak gdyby byli ze szkła. Zawsze miałem intuicję, ale dziś była to absolutna pewność. Pracowałem jak w transie.

Miał najwyżej dwadzieścia cztery lata, żonę i dziecko. Trzęsły mu się ręce, nie sypiał, często wymiotował przed wyjściem do pracy. Przychodził do firmy i telefonował w poszukiwaniu klientów. Potem molestował ich o zapłatę. Zamówienie, faktura, płatność.

Najczęściej jednak słuchał, jak wysyłają go do diabła. Dziesięć, dwanaście godzin. Handlowiec. Jego praca była najbardziej niewdzięcznym zajęciem, jakie w ogóle mogło przyjść do głowy. Miał sprawić, żeby obcy ludzie wydali ostatnie pieniądze na coś, czego nie potrzebowali. Sam dół biznesowej hierarchii dziobania. Mięso armatnie. Płacono mu grosze plus prowizję. Wymagano entuzjazmu i zaangażowania. W wynajętym mieszkanku czekała na niego przerażona tym wszystkim, bezradna dwudziestoletnia dziewczyna, krzyczące ze wszystkich sił alergiczne niemowlę i raty kredytów.

Ja miałem uznać jego stan za zaburzenie nerwicowe i próbować go jakoś opancerzyć na życie, w którym sam nie wytrzymałbym tygodnia.

Zamiast tego zapadłem w jego mózg i znalazłem tam talent. Prawdziwy, jaśniejący jak perła autentyczny kunszt. Ten człowiek był wirtuozem fotografii. Mógł w ciągu roku zostać bogiem fotografii, nie wyłączając zdjęć czysto reklamowych. Potrafiłby sfotografować lodówkę tak, że ludzie by płakali z zachwytu. Tyle że nikt o tym nie wiedział. On zresztą też nie.

Był przekonany, że ojcu czteromiesięcznego Pawełka nie wolno nawet myśleć o takich rzeczach. Ojciec Pawełka ma siedzieć w pierwszym lepszym biurze handlowym i żebrać przez telefon o zamówienia. Ojciec Pawełka ma ciułać prowizję, bo tylko tak może zadowolić swoją przerażoną żonę. Co najwyżej w niedzielę może sfotografować Pawełka siedzącego na kocu. Jeżeli pozwoli sobie na jakiekolwiek marzenia albo ryzyko, to wszystko przepadnie. Pochłonie ich otchłań, a wszystko przez niego. Niewzruszone przekonanie o tym tkwiło w jego osobowości jak wielki, zardzewiały gwóźdź.

Wyjąłem ten gwóźdź.

A potem kazałem mu pożyczyć aparat od człowieka, którego nazwiska nigdy nie widziałem na oczy. Na bloczku recept zapisałem mu adres agencji reklamowej, o której również nigdy nie słyszałem. Kazałem mu sfotografować kilkanaście różnych przedmiotów, podając rozmaite parametry i właściwie nie rozumiejąc ani słowa z tego, co mówię. Kompletnie nie znam się na fotografii.

Kiedy wyszedł, na fotelu, na którym siedział, pozostały słabo widoczne, wijące się jak ośmiornice stwory, blednące z każdą chwilą niczym prześwietlana klisza.

Leżałem na stole pokrytym śliskim tworzywem, wstrętnym w dotyku jak skóra jakiegoś morskiego stwora. Komora tomografu wydawała z siebie rytmiczne trzaski, lśniące niczym wole oczy obiektywy umocowane w ruchomych pierścieniach obracały się z wizgiem wokół mojej głowy, stół przesuwał się, jakby to całe urządzenie miało strawić mnie i wydalić na tamten świat. Śmierdziało spirytusem i gorącym plastikiem, a także elektrycznością.

Czarnocki siedział przy komputerze, pukając się w siekacze gumką na końcu ołówka, a ja czekałem, kiedy powie, ile zostało mi życia. Na ekranie pulsowały jakieś pomarańczowe i zielone plamy, z których miał to wyczytać. Cała sekwencja tych plam wykwitała w słabym zarysie mojej czaszki i znikała, a potem pojawiała się od początku i tak bez końca.

– Nic – powiedział. – Kompletnie nic tu nie ma.

– Co: nic? Nie mam mózgu, czy jak?

– Chcę powiedzieć, że jesteś zdrowy jak byk. Ciśnienie płynu rdzeniowego też masz OK. Cokolwiek ci jest, to w parani twoich kumpli po fachu. Ja tu nie mam nic do roboty. Może byś się wybrał do psychologa?

– Zabawne jak cholera – warknąłem, plącząc się w rękawach koszuli. – Ty się bawisz, a ja mam urojenia. Co gorsza, w pracy. Pokrzywdzę pacjentów.

– Na tym, zdaje się, polega twoja praca, nie?

– A idźże w kibiny mać.

Wyszedłem w straszny listopadowy dzień o barwie ołowiu. Nie miałem raka mózgu, ale także nadal nie znałem odpowiedzi.

Najlepiej myśli mi się w wannie. Wiem: teraz masowo wyrzuca się wanny i wstawia kabiny prysznicowe, żeby zostawało więcej czasu na pracę i obowiązki rodzinne. Leżenie w gorącej wodzie przez pół godziny jest nie do pogodzenia z „aktywnym trybem życia”. Jednak wydaje mi się, że gdyby ocalało więcej wanien, to miałbym mniej pacjentów. Ja kocham wannę.

Leżałem w pachnącej cedrem pianie i usiłowałem zebrać myśli. Mój świat stanął na głowie od chwili, kiedy spotkałem tamtego dziwnego klienta, który czuł, że jest nie na swoim miejscu i widywał cuda. Wydawał się uporządkowanym facetem, ale charakter jego problemów wskazywał najsilniej na jakieś ukryte poczucie winy. Wyjąwszy zwidy, które ewidentnie sugerowały jakiś grubszy kaliber.