Выбрать главу

Od tamtego czwartku sam zacząłem miewać halucynacje. Najpierw ten kameleon, potem dziewczyna w klubie, wreszcie, co było najgorsze – moi klienci. Nie stawiałem diagnozy, nie próbowałem ich wspierać ani wysłuchiwać, tylko dawałem im straszne, absurdalne rady, a oni wyglądali na zachwyconych. A przynajmniej na wyleczonych. I to było najstraszniejsze. Gdyby ktoś wyszedł oburzony albo zrobił aferę, miałbym kłopoty, ale przynajmniej wiedziałbym, co się dzieje. Zamiast tego, powodowany jakimiś dziwacznymi impulsami, kazałem ludziom zmieniać pracę, żenić się albo rozwodzić, wyganiałem im z umysłów demony, a oni wychodzili twierdząc, że dokonałem w ich życiu cudu. Wychodzili zdrowi albo przynajmniej tak uważali.

Leżałem w wannie i nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić. Czarnocki miał rację: potrzebowałem psychologa, a jeszcze lepiej psychiatry. Wszechwiedzącego siwego mądrali w fartuchu, z blistrem maleńkich niebieskich pigułek na podorędziu.

Gdzieś daleko w mieszkaniu słabo słychać było ciężkie, mosiężne postukiwanie kameleona. Zignorowałem je. Wyjąłem z kubka szczoteczkę, wycisnąłem na nią trochę pasty i z powrotem zapadłem w pachnące cedrem pieniste zaspy.

Plamka światła, którą zobaczyłem pośrodku sufitu, wyglądała jak miniaturowe słoneczko. Wlepiłem w nią wzrok, nie przerywając mycia zębów. Plamka, przypominająca odblask słońca, mimo że za oknem było czarno jak w głowie taliba, nagle powiększyła się na pół sufitu; lejący się z niej blask wypełnił się pływającymi swobodnie iskierkami, spływającymi ku podłogowej terakocie i frotowemu dywanikowi niczym świetlista kurtyna. Tkwiłem tępo w wannie, z ustami pełnymi miętowej piany i szczoteczką wepchniętą pod policzek. Mój świat stanowczo wymagał uporządkowania.

Świetlisty snop stał pośrodku łazienki, a ja leżałem w wannie, równie daleki od paniki jak od jakiejkolwiek rozumnej reakcji. Po prostu gapiłem się przed siebie w kompletnym osłupieniu, ściskając w dłoni szczoteczkę.

Słup światła stojący pośrodku mojej łazienki znikł nagle, odsłaniając sylwetkę ogromnego mężczyzny w matowych jak okopcona blacha ciemnych okularach i konserwatywnym garniturze. Miał bardzo pociągłą, chudą twarz o jakimś przepełnionym brutalnością dzikim wyrazie. Za jego plecami słabo mżyło jeszcze nieludzkie światło, układające się w obraz uniesionych olbrzymich skrzydeł o rozpiętości chyba ze czterech metrów. Wyraźnie widziałem te utkane ze światła skrzydła, częściowo wnikające w ścianę; każde pióro było jak ostrze świetlnego bagnetu. Znikały powoli, przejrzyste i świetliste niczym hologram. Wyglądający jak agent FBI dryblas stojący w rozkroku pośrodku łazienki wydawał się jak najbardziej realny, ale oczywiście nie mogło go tam być. Tego było już za wiele. Bardzo spokojnie postanowiłem zadzwonić na pogotowie.

– Widziałeś dość? – zapytał nagle. Jego głos brzmiał dziko, jakby wypełniała go niepohamowana furia.

Nie odpowiedziałem. Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętałem o oddychaniu.

– Zaprawdę, powiadam ci: wstań! – zagrzmiał potwór i skinął lekko dłonią. Coś w jednej sekundzie szarpnęło mnie do pionu. Woda chlusnęła na wszystkie strony. Stałem goły, ociekając wodą i mydlinami o zapachu cedru, i zadzierając głowę usiłowałem spojrzeć w jego przesłonięte czarnymi, owadzimi szkłami oczy. Machinalnie sięgnąłem po ręcznik. Wyglądał jak ochroniarz z BORu, pojawił się jak duch, ale w kocich, sprężystych ruchach, jakimi wyrzucił mnie z wanny i pognał korytarzem, było coś militarnego.

Nie dotknął mnie nawet. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że jego muśnięcie zabiłoby mnie na miejscu. Po prostu machnął dłonią, a mną szarpnęło coś równie nieuchwytnego i niepowstrzymanego jak grawitacja.

Wpadłem do salonu, nieudolnie osłaniając się ręcznikiem, jak dewotka przyłapana na plaży nudystów. Stało tam jeszcze dwóch takich samych, sięgających głowami sufitu, rozstawionych w strategicznych miejscach. W takich samych czarnych garniturach i oślepiająco białych koszulach. Wszyscy mieli na twarzy okulary i nieruchome, młode twarze.

Nie jestem jakimś wojownikiem. Nie mam trzech metrów wzrostu, nie rozsiewam wokół siebie nieludzkiej poświaty, ani nie umiem poniewierać ludźmi jednym gestem. Ale nie mam niczego poza tymi kilkudziesięcioma metrami kwadratowymi, na których jestem u siebie. Teraz już nie byłem. Jeden dryblas siedział nonszalancko na stole, opierając nogę w potężnym wojskowym bucie o krzesło, z łokciem opartym na udzie, a drugi przeglądał moje płyty, rzucając niektóre na ziemię. Nie zapraszałem ich tu. Oczywiście, że byłem przerażony. Trzęsły mi się nogi, czułem, jakby były z betonu. Serce waliło mi w gardle. Ale byłem także wściekły.

– Co jest? – wycedziłem. – Coście za jedni? Siedzący nogą pchnął w moją stronę krzesło.

– Siad! – szczeknął. Usiadłem.

– To ten? – padło pytanie.

– Kim jesteście? – Nie tak łatwo podnieść głos przy ściśniętym gardle.

– Nazwisko!

Podałem nazwisko. Jeden z nich położył na moim stole neseser i starannymi ruchami wydobył z niego wielką szarą kopertę. Złamał na niej jakąś pieczęć i otworzył.

– Weź to! – odezwał się, podając mi suchą, kolczastą gałązkę. Wziąłem ją i trzymałem w palcach, ostrożnie, bo kolce wbijały mi się w dłonie. Przeleciało mi przez głowę, że jeżeli wyjdę z tego żywy, będę miał spuchnięte łapy. Mam uczulenie na ciernie.

Ten od płyt rzucił ostatni kompakt na podłogę, odwrócił sobie krzesło oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem przede mną. Wyglądał jak ktoś, kto usiłuje siedzieć na przedszkolnych mebelkach.

– Ładne kwiaty? – zapytał. Ten na odmianę mówił cichym, spokojnym głosem, ale brzmiał strasznie. Takim półszeptem ordynuje się egzekucje.

Kolczasty, rosochaty patyk, który ściskałem nerwowo w palcach, nagle zaszeleścił sucho i – zakwitł. Wyglądało to jak na poklatkowych zdjęciach. Zbrązowiałe, zdrewniałe łodygi wypuściły nagle lepkie pączki, które pękły wachlarzami zielonych listków, na końcach gałązek pojawiły się kwiaty, rozwijając się ślepym obrotowym ruchem i rozkładając korony purpurowych płatków; obok suchych kolców pojawiły się nagle nowe, gęste i długie jak igły. W ciągu kilku sekund patyk pokrył się liśćmi i kwiatami, nowe gałęzie wystrzeliły na boki ze starych, i stał się bukietem, a przynajmniej solidną, gęstą gałęzią dzikiej róży. Zapach lata i cukierni wypełnił pokój.

– No, to pięknie! – wycedził jeden z przybyszów.

– Rzuć to! – Rzuciłem. Bukiet przez chwilę rósł dalej, wypuszczając coraz większe kwiaty, w coraz to innych kolorach.

– I co teraz? – zapytał ten z łazienki.

– Rozwal go! Teraz, zaraz i po sprawie!

– Jasne! Widziałeś, co się dzieje? Sam go rozwal, jak jesteś taki mądry! I gdzie to wszystko pójdzie?

– A niech idzie gdzie chce! Najpewniej wróci do źródła!

– A jak nie? To co wtedy? Postanowiłem zabrać głos.

– Panowie, ja… – Nie zaszczycono mnie większą uwagą.

– Synu, zamknij mordę! – warknął ten od płyt, nawet na mnie nie patrząc. Zamknąłem.

– Pytałem: co teraz? – odezwał się pierwszy.

– Słyszałem. Na razie pogadamy. Masz jakieś talenty?

– To było do mnie.

– Chwileczkę, o co tu…

– Synu, chyba czegoś nie rozumiesz. Odpowiadasz na pytania. Kiedy powiem: „milcz”, milkniesz. Kiedy powiem: „fruwaj”, unosisz się w powietrzu. Kiedy powiem: „umrzyj”, przestajesz żyć. Zrozumiałeś?

Powoli, starannie zdjął okulary i złożył zauszniki. A potem uniósł głowę i spojrzał na mnie. W ogóle nie miał oczu. Pod jego powiekami płonął blask acetylenowego płomienia. Kipiała w nich zagłada, przy której wybuch nuklearny wyglądałby jak fajerwerk.

Zamieniłem się w pochodnię. W jednej sekundzie buchnąłem oślepiającym ogniem, jak trafiony czołg. Słyszałem trzask, z jakim płonęły moje włosy, widziałem, jak moja skóra pokryła się bąblami i sczerniała; zanim zagotowały mi się oczy widziałem pokój przez białą ścianę płomieni buchających z mojego ciała. Płonące mięśnie skurczyły się, zwijając mnie w embrion. Byłem krzykiem i bólem. Oceanem krzyku, bólu i ognia. Płonąłem.

A potem znowu siedziałem na krześle, nagi i mokry, kaszląc, dławiąc się krzykiem, szlochem i miętową pianą. Nic mnie nie bolało, ale doskonale pamiętałem.

– Brawo! – warknął jeden z oprawców. – Doskonała robota. Teraz na pewno się dogadacie.

– Oszczędzam czas – powiedział siedzący na krześle. Założył z powrotem okulary. – Mam toczyć pogawędki? „A kim jesteście”, „A o co tu właściwie chodzi?” „Proszę wyjść, bo zawołam policję” i tak dalej. Może ciebie to bawi, ale ja nie mam czasu na bzdety. I ty, przypominam, też go nie masz! Pytanie: co umiesz robić?

– Jestem terapeutą, psychologiem… Przyjmuję pacjentów… Leczę, z problemami… przychodzą, pomoc… – bełkotałem.

– No i masz: jest w szoku. Aleś oszczędził czasu. – Mówiący skinął głową i uroczyście uniósł dwa pałce. Nagle, jakbym spadł na ziemię, uspokoiłem się. Ogarnął mnie absolutny, aksamitny spokój.

– Dość! Zmień pracę.

– Na jaką? – zapytałem bezradnie.

– A co mnie obchodzi, na jaką! Zostań połykaczem ognia! Kobziarzem!

– Czekaj! Jonasz Runkiewicz! Znasz?