Выбрать главу

Wracałem do domu z męczącym, strasznym poczuciem, że koniecznie chcę się obudzić. To jest ten moment koszmaru, kiedy groza staje się nie do wytrzymania i zazwyczaj wówczas wywalają bezpieczniki. Wypadasz z piekła jak pilot katapultowany z płonącego myśliwca i lądujesz bezpiecznie z zaschniętym gardłem wśród zmiętej, przepoconej pościeli. Tylko że czasami to nie działa. Na przykład wtedy, kiedy koszmar toczy się na jawie.

Szedłem. Do domu mam ładnych kilka kilometrów, jednak kiedy życie staje się zbyt skomplikowane – chodzę. Marsz pomaga spalać nadmiar adrenaliny, jest poza tym monotonny i ułatwia myślenie. Chodzę. To trochę pomaga. Są jednak sytuacje, kiedy nie można niczego wymyślić ani na nic poradzić. Kiedy ktoś bliski popełnia samobójstwo. Kiedy masz wyleczyć Stwórcę z amnezji. Wtedy pozostaje chodzenie. Przynajmniej stanowi namiastkę ucieczki.

Aleja nie zamierzałem uciekać. Są takie stany w umyśle człowieka, jakich normalne życie prawie nigdy nie wyzwala, więc mało kto się o nie podejrzewa. Nasz świat specjalizuje się w sytuacjach, na które nie ma rady. Człowiek pozbawiony wpływu na cokolwiek może się tylko bać.

Moi pacjenci mogli się tylko bać i czekać. Gdyby pozwolono im o cokolwiek walczyć, nie trafialiby na mój fotel, ale prawo do działania jest zarezerwowane dla nielicznych. Całej reszcie wmawia się, że walka polega na skutecznym błaganiu. O pracę, o zapłatę, o miłość, o cokolwiek. Nazywają to – cywilizacją. Jest prawo, polityka, ekonomia, zakazy, przepisy i reguły. I są ci, którym wolno poruszać się pomiędzy tymi ograniczeniami. Reszta ma pokornie czekać na czyjąś decyzję. Ot i całe życie. Tymczasem jest taki stan umysłu, kiedy idzie się z bagnetem na czołgi i to nie dlatego, że pogonili z okopów, ale dlatego, że wiemy, że tak trzeba. Dlatego że tak – suwerennie – zdecydowaliśmy.

Więc szedłem do domu w gęstych kłębach listopadowej mgły i czułem, że coś ode mnie zależy. Być może nawet – przez chwilę – zależy cały wszechświat.

Trzeba będzie zginąć. Nie znam dobrze Biblii, ale wiedziałem, że nikt, kto bodaj otarł się o tę Istotę, która podobno chwilowo potrzebowała mojej pomocy, nie żył długo i szczęśliwie. Bałem się, ale mój strach nic mnie nie obchodził. Chciałem spróbować naprawić świat i niech was wszystkich szlag. Nie byłem świętym. Byłem zwykłym człowiekiem, który nagle coś mógł. I zamierzałem z tego skorzystać.

Szedłem. Tak, jakbym szedł na te czołgi.

Kiedy wszedłem na most Grunwaldzki, mgła snuła się wokół mnie, gęsta i kłębiasta, snuła się nad smolistą rzeką, skraplała na linach. Latarnie ledwo mżyły wśród tych oparów, jakby stały głęboko pod mętną, białą wodą.

Nikt nie szedł mostem, nie jechał żaden samochód ani tramwaj. Nie było żywej duszy. Tylko ja, mrok, mgła i czarna woda w dole.

Kucali rzędem na balustradzie, piętnaście metrów nad rzeką, z przepaścią za plecami, utrzymując niezachwianą równowagę jak czarne, ptasie gargulce. Spowici w krucze prochowce, ogromni i groźni. Jeden po drugim, jak części jakiegoś mechanizmu, odwracali do mnie białe, wychudłe twarze i wstawali, prostując ramiona, wysuwając smukłe dłonie dusicieli z czarnych rękawów.

Pierwszy z nich zwinnie zeskoczył z balustrady, podeszwy grzmotnęły w chodnik, tnąc płyty pęknięciami, wokół jego kostek wzbił się obłok betonowego pyłu. Potem z takim samym głębokim, betonowym grzmotem zeskoczył następny i następny; czułem, jak nawierzchnia mostu drży za każdym razem, jak śpiewają naprężone liny, każda grubości mojej nogi.

Stali w wyciągniętym szyku, przegradzając ukośnie nawierzchnię mostu. Zagradzali mi drogę do domu. Pięciu. Każdy po trzy metry wzrostu.

Upiornie białe twarze, czarne płaszcze, ciężkie buty.

Gdyby byli po prostu przerośniętymi ludźmi, to każdy z nich mógł chwycić mnie dłonią za głowę i zgnieść ją jak jajko. Ale nie byli ludźmi. Każdy z nich mógł pewnie oddechem palić całe dywizje.

Ale stali mi na drodze do domu.

I do tego, co musiałem zrobić.

Więc szedłem na nich, tak jak kiedyś pewien człowiek szedł samotnie z gołymi rękami na czołgi jadące placem Tiananmen.

Ten stan nazywają furią wojenną. Adrenalina wykrzywiała mi twarz. Czułem, jak unosi mi górną wargę, ścina mięśnie szczęk w kamień, jak cierpną mi policzki.

Kiedyś pewni ludzie bronili się przed największą armią świata. Bronili maleńkiego, nieważnego cypla przy prowincjonalnym porcie. Walczyli wściekle i atakujący poprosili o wsparcie. Skierowano więc przeciwko obrońcom liniowy pancernik, stojący na redzie najwyżej dwieście metrów od nich. Wtedy złapali swoje jedyne, śmieszne działko przeciwczołgowe za lemiesze i odwrócili je przeciwko pancernym burtom i najeżonym potężnymi lufami barbetom tamtego okrętu.

Ani to było sensowne, ani skuteczne. Ale w niektórych – okolicznościach tak właśnie trzeba. Więc szedłem na nich.

Stali mi na drodze.

– Odejdź! – Jego krzyk był jak grzmot. Jak dźwięk bojowego rogu. Mój był wściekły, chrypliwy i zduszony, jakby już stali mi na grdyce.

– To Jego decyzja! – wrzasnąłem. – Nie macie prawa się sprzeciwiać!

Darłem się nie zwalniając kroku. Nie miałem zamiaru stanąć.

Ci z tyłu ruszyli się i rozstawili łukiem, otaczając mnie z chuligańską taktyką, tak żebym nie zdołał ich obejść lub czmychnąć jakąś szczeliną.

Szedłem jak rozjuszony odyniec, przygarbiony, z zaciśniętymi pięściami, z zębami na wierzchu, oczami jak szparki. Gdybym miał przeciwko sobie ludzi, to powybijałbym zęby jak nic.

I wtedy zobaczyłem ducha.

Stała wśród kłębów mgły, za balustradą mostu, kilkanaście metrów nad powierzchnią rzeki. Sama biała i zwiewna jak mgła, z oczami przypominającymi dziury, w których lekko mżyło fosforyczne światło. Włosy pływały wokół jej głowy jak aureola albo jakby targał nimi pęd lotu ku ziemi, na spotkanie betonu.

To wydaje się trywialne, ale kiedy nagle ujrzy się twarz kogoś, kto odszedł, przeraźliwy, instynktowny strach jest jak uderzenie prądem. Odzywa się gdzieś w trzewiach i sięga korzeniami głęboko w paleolit. To takie głupie; widziałem ducha. Ale nikomu nie życzę. To nie jest ani śmieszne, ani ciekawe. To czysta, skoncentrowana groza.

Włosy na całym ciele stanęły mi dęba, skórę ścięły igiełki szronu.

– Pomóż mu – powiedziała strasznym szeptem, który rozbrzmiewał gdzieś ze środka mojej głowy, wprawiając kości czaszki w drżenie. – Tak jak mnie pomogłeś.

Wina spadła na mnie jak kafar. Jak granitowa nagrobna płyta. Omal nie upadłem. Ale szedłem dalej – z rozpędu. Rzeczywiście. Pomogę – tak jak jej?

I wtedy postanowiłem zaufać staremu sprzedawcy zwierząt. Wiedział, co robi. A nawet jeżeli nie wiedział, to wiedziała jakaś jego część. Ta, która dała moim rękom moc rozkwitania kwiatów.

Miałem już niedaleko. Ten najbliższy wystawił przed siebie dłoń z rozstawionymi palcami. Słyszałem, że gdzieś na Wschodzie to bardzo stary znak odstraszający demony. Ruszyłem do ataku, wybijając się trójskokiem od chodnika. Nie wiem, co zamierzałem: kopnąć go w powietrzu? Stoczyć pojedynek kung – fu?

Rozsypał się nagle milionem iskier rozjarzonych jak piksele, chmurą świetlików. Coś nagle zmieniło się w powietrzu i most opustoszał, a z oddali zaczął dobiegać normalny, wieczorny szum miasta. Zupełnie jakby od chwili, kiedy wszedłem na most, cały pozostały świat znajdował się w stopklatce. Jak zatrzymany film. A teraz ruszył znowu. Istoty, widmo mojej pacjentki – mojej dziewczyny, wszystko znikło. Miałem wrażenie, że wiszę na wznak w powietrzu, z rozwianym płaszczem, zaciśniętymi pięściami. Mostem w stronę Sienkiewicza przejechał samochód, a ja runąłem twardo na betonowy chodnik. Uderzyłem o płyty prawą nogą, pośladkiem i plecami, aż mi odebrało oddech.

Rybitwa nad linami mostu przestała wisieć nieruchomo, zaczęła bić skrzydłami i odfrunęła. Szumiały samochody. Gdzieś w Śródmieściu pulsował wizg karetki.

Pozbierałem się z ziemi. Miałem rozdartą nogawkę, obtartą do krwi łydkę, stłuczony łokieć, siniaki i guza za uchem. Zważywszy, że nikt mnie nawet nie dotknął – nieźle.

Pokuśtykałem na drugą stronę rzeki.

Niedaleko. Zaraz za mostem zatrzymałem przejeżdżającą czarną, mokrą od deszczu taksówkę i kazałem się wieźć do domu.

Zwykle nie gawędzę z taksówkarzami. To nie objaw wyniosłości. Moja praca polega na rozmawianiu z obcymi ludźmi, którzy chętnie opowiadają mi o swoich najgorszych sprawach. Słyszałem naprawdę już chyba wszystko. Rozmawiałem z ludźmi, którzy zamieniali się żonami dla zabawy, a potem szaleli z zazdrości; z takimi, którzy znienacka odkrywali w sobie skłonności pedofilskie; z ludźmi, którzy byli święcie przekonani, że pochodzą z innego świata. Nie ma ani tak dzikiej, ani tak banalnej rzeczy, której bym od kogoś nie usłyszał. Więc kiedy znajduję się już w swoim prywatnym świecie i jestem w nim zwykłym przechodniem, chcę być milczącym, zadumanym nikim. Nie chcę słuchać o tym, że zamach na WTC przeprowadzili Żydzi, albo że żona zrobiła się jakaś dziwna odkąd urodziła dziecko i że to chyba naprawdę nie ta sama kobieta, nawet ubiera się, mówi i myśli jakoś inaczej, w ogóle go nie poznaje i znaczy, chyba ją podmienili w szpitalu, czyja słyszałem, że kobiety podmieniają znacznie częściej niż dzieci?

Nie.

Dlatego nie rozmawiam z taksówkarzami ani barmanami. Zamknięte.

Pozwólcie mi jechać przez pogrążone we mgle lśniące od mżawki miasto, z policzkiem przy szybie, przez ten przeklęty Ragnarok listopada, wieczny mrok i zimno. Niech sobie patrzę na ponurych, zmęczonych ludzi wracających do swoich mieszkań za rozświetlonymi na żółto oknami, gdzie gwiżdże czajnik, szczeka pies i gdacze telewizor, że mężczyźni są zbędni, bo tak wykazały badania, że bezrobocie rośnie, że tylko najlepsi będą mieli pracę, że nowy, lepszy smak i że w dzisiejszych czasach liczą się tylko procedury i że ach, moja skóra jest taka gładka, i że Polacy wciąż jeszcze… Niech patrzę, jak zamykają się w swoich grubych, kosmatych płaszczach koloru błota i myślą, że Bóg chyba oszalał, i nawet nie wiedzą, że jest w tym trochę prawdy.