Zasnąłem. Adrenalina robi swoje. Można skoncentrować się tak bardzo, że prawie nie czuje się strachu czy zdenerwowania, ale kiedy jest po wszystkim, płynie przez, żyły jak kwas, roztapia mięśnie mdlącym bólem, wprawia ręce w dygot i usypia. Nawet nie zauważyłem, jak wpadłem w jakąś gęstą galaretowatą nicość półsnu, przekonany, że przecież wcale nie śpię, tylko tak trochę mi odpoczną powieki i skądeś wypływa z tej mrocznawej, sinej magmy szara twarz obcej kobiety, która mówi, mówi i mówi, a każde słowo jest jak cios. Jak uderzenie prądem prosto w mózg.
Dlaczego no dlaczego dlaczego zawsze akurat ja czy nie ma innych którzy bardziej za co co ja takiego zrobiłam żeby właśnie mnie i za co za co mnie to przecież za to że byłam zawsze taka dobra i za to właśnie wszystkim pomagałam jak matka tylko zadzwoniła a przecież tak mnie głowa bolała a ja zawsze i teraz co a on tylko pije i się nie zajmie i dlaczego to ja właśnie musiałeś żeby ja daj żeby to się skończyło zabierz z powrotem no bo co ja teraz zrobię i jak ona mi mogła tak powiedzieć a przecież ja się zawsze tak modliłam i pieniądze zawsze a teraz właśnie mnie i dlaczego…
Mówi i mówi, jej usta w ogóle nie przestają się poruszać, słowa sypią się jak pociski jeden za drugim, jak z cekaemu. Czuję się jakbym się cofał od niej i tych słów, z których nic nie rozumiem, ale czuję, że każde jest oskarżeniem. Zupełnie jakby były kamieniami, którymi ciska w kozła ofiarnego. Wycofuję się, ale obok jest następna – młodsza, zadbana, okulary i rozmazany fioletowy makijaż, i też mówi równie chaotycznie jak tamta.
Dlaczego taka lafirynda co kim ona w ogóle jest i co to za sprawiedliwość dlaczego zawsze tak jest…
Ich głosy przenikają się jak stacje radiowe włażące na tę samą częstotliwość, plączą się bez ładu i składu nawałnicą oskarżeń; odsuwam się i słyszę trzecią, potem na to nakłada się jeszcze jakiś mężczyzna i dziecko, i młody chłopak, i starzec, to już jest hałas, zgiełk przekrzykujących się nawzajem lamentów, złorzeczeń i żądań. Słyszę ich wszystkich i każdego z osobna, jakby ich słowa nanizane jedno na drugie torowały sobie w moim mózgu osobne ścieżki.
Dlaczego znowu ja i proszę niech chociaż dostanę z tego troję już więcej tego nie zrobię przysięgam będę dobra ale niech on się o niczym nie dowie to niesprawiedliwe już będę dobry tylko proszę i daj żebym to ja zarabiała więcej a ją niech wywalą przecież to wszystko dla dzieci nie dla mnie musiałem go zabić po prostu musiałem to przez ciebie i dlaczego zawsze a on niech zdycha jak zasłużył i niech nie będzie taka smutna bo wtedy od razu się denerwuje i krzyczy że jestem taki sam jak mój ojciec żeby oni tylko głosowali i proszę to niesprawiedliwe błagam niech tak przestanie boleć wszystko zrobię ja już więcej tego nie zrobię tylko proszę dlaczego taki jesteś okrutny i nie będę więcej wierzyć jak mogłeś dlaczego to niesprawiedliwe ja…
Odsuwam się, uciekam, odjeżdżam jak obiektyw kamery. Nie mogę tego wytrzymać. Mgła rozstępuje się, rozpada na rzadkie obłoki i widzę tych wszystkich ludzi stłoczonych obok siebie, zalanych sinym światłem przedświtu. Widzę następnych i następnych. Krzyczą, mamroczą, szepcą, błagają, molestują, jeden przez drugiego, widzę ich coraz więcej. Im jestem dalej tym ich więcej – setki, tysiące, miliony stłoczonych w jedną masę. Gigantyczna, rozciągająca się po nieskończony horyzont równina wybrukowana ludzkimi głowami. Miliony par oczu wbitych we mnie i miliony poruszających się ust plujących słowami, miliardami słów prosto we mnie.
I zgiełk. Straszny, nie do wytrzymania. Rozpaczliwy.
Obudziłem się jakbym spadł na siedzenie spod sufitu. Ze wstrząsem lądowania, mokry od potu.
Za oknem przesuwały się te same ulice, spowite mgłą budynki Szkoły Rolniczej, plac z nieczynnymi straganami. Ledwo co ruszyliśmy. Spałem może dziesięć sekund, a wydawało mi się, że trwało to całe godziny. Wszystko mnie bolało. Byłem potwornie zmęczony.
Załaskotało mnie w policzek, jakby wędrował po nim mały, ciepły owad. Wilgoć w ustach była słona i pachniała starą miedzią. Otarłem policzek i w zimnym rtęciowym blasku latarni zobaczyłem ciemny ślad na palcach. Krew. Krwawiłem z nosa, oczu i uszu.
Taksówkarz nadawał monotonnie:
– Jak oni jeżdżą, panie. W Niemczech to jest nie do pomyślenia, tam to jest taki porządek, że od razu by go policja, panie, nauczyła. Hitlera trzeba, panie, tym ludziom. To by był porządek. Za mordę trzeba wziąć.
Zmilczałem. I dzięki niebiosom, on też zamilkł. Jechałem do domu. Następny most, park, kręte uliczki.
– Tam są z tyłu chusteczki, w pudełku – odezwał się znowu. – Wożę, bo tu jest taksówka. Czasem płaczą, czasem to nawet, powiem panu, inne rzeczy, i potem plamy na siedzeniu. Ja to się napatrzyłem, panie. Pan sobie wytrze tę krew. Zaraz przejdzie.
Spojrzałem ze zdziwieniem, ale patrzył na drogę. Widziałem tylko masywny kark i krótko ostrzyżone włosy.
– Bo to nie trzeba było spać. Jak to ja mówię: rozum śpi, a się, panie, demony budzą.
Zamarłem z papierową chusteczką w ręku.
– No, już prawie na miejscu. Dobrze się we mgle jeździ. Najchętniej bym jeszcze światła pogasił, ale wtedy gliny się czepiają.
– We mgle, to chyba… gorzej? – powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Zapłacić, a potem iść do domu.
– Jak to ja zawsze mówię, mnie tam oczy niepotrzebne – powiedział, odwracając się do mnie pustymi, czarnymi oczodołami, w których mżyło coś fosforyczną zielenią. – Nic pan nie płaci. Na koszt firmy.
Otworzyłem drzwi i wysiadłem. Miałem dosyć, nogi jak z waty, a z jednego ucha jeszcze trochę mi się sączyło. Chyba się przyzwyczajam.
Lśniąca chromami i lakierem czarna wołga z trudem zawróciła na wąskiej uliczce, wjeżdżając na czyjś podjazd. Na drzwiach błysnęło czerwonymi literami „Taxi Hades”. Zapalił na dachu lampę z napisem TAXI, a pod spodem „dzwoń 666”. Mogliby sobie darować.
Chciałem do łóżka. Obracając w kieszeni klucz postanowiłem zrezygnować z kolacji.
Nie licząc dwóch podwójnych wódek.
Kod na kasecie zamka wstukałem oparty głową o pręty. Jeszcze schody nad garażem, zamki, drzwi, światło i jestem u siebie. Mój dom. Mój świat. Dosyć.
Dopiero przechodząc przez ogródek poczułem dziwny, wiosenny zapach. Zobaczyłem, że gałęzie są białe. Najpierw myślałem, że to śnieg. A potem podniosłem głowę i zobaczyłem, że kwitną śliwy.
I rododendron przy furtce. I migdałowiec przy moich schodach nad garaż.
Kwitły.
Drzewa kwitły.
Na ulicy trzasnęły drzwiczki ciemnozielonego volvo.
– Panie doktorze! Bardzo przepraszam.
Klucze z brzękiem wypadły mi na ścieżkę. To był on. Mój pacjent. Mój – Bóg. Serce zatrzymało mi się na chwilę.
Stał po drugiej stronie furtki, widziałem go przez solidne kute pręty.
– Bardzo przepraszam, nie chciałem pana nachodzić. Ale nie przyszedłem na wizytę, tak jak byliśmy umówieni. Zmarnowałem pański czas, bo to wszystko wydało mi się głupie. Ale potem uznałem, że to tchórzostwo. Chciałbym przeprosić. I jednak porozmawiać – ale nie jak pacjent z psychiatrą. Tak nie umiem. Porozmawiajmy po prostu jak dwaj ludzie. Przy stole. To jak – wpuści mnie pan? Zrozumiem, jeżeli czuje się pan dotknięty.
Przez chwilę naprawdę chciałem odwrócić się i wejść po tych schodach. Bałem się. I wydawało mi się, że jednak dawał mi taką możliwość. Ale potem wróciło zdecydowanie. Co mu miałem powiedzieć? „Nie jestem godzien, żebyś przyszedł do mnie?” Przecież niczego nie pamiętał.
Otworzyłem furtkę.
Są sytuacje ekstremalnie trudne.
Na przykład kiedy trzeba zapalić światło, powiesić gdzieś płaszcz, powiedzieć: „proszę niech pan wejdzie” i jeszcze: „może napije się pan herbaty”, napełnić czajnik, zapalić gaz.
Są sytuacje trudne.
Powiesił swoją krótką granatową jesionkę, poprawił krawat.
Nie mogłem się temu nadziwić. Poszedł kiedyś do sklepu i po namyśle wybrał granatową kurtę z wełny z dwiema kieszeniami i złotymi guzikami. Dwurzędową. Bo – taka mu się podobała. Lubił ją. Starannie zacerował sobie niewielkie rozdarcie przy kieszeni. W czym była lepsza od innych? A kiedy indziej poszedł do innego sklepu i z wielkiego chromowanego stojaka wybrał jedwabny, ciemnogranatowy krawat, na którym wyhaftowano złotą i czerwoną nicią maleńkie zwierzątka – słonie, antylopy, żyrafy, które wędrowały jedno za drugim w niekończącej się karawanie.
Wybrał, bo miał sklep zoologiczny i taki krawat wydawał mu się stosowny, czy kojarzyły mu się z Arką Noego?
Zaprosiłem go do salonu i poczekałem, aż usiądzie. Położył na stole czarną, krótką fajkę i prostokątną puszkę z tytoniem.
– Pozwoli mi pan zapalić?
Pozwoliłem i przyniosłem z kuchni mosiężną popielniczkę, na której nie było kameleona. Trzęsły mi się ręce.
– Wie pan, to jest tak – powiedział. – Trochę to z mojej strony niezręczne. Chcę pana prosić, żebyśmy porozmawiali przy kielichu – jak dwóch facetów. Jak przyjaciele. Z drugiej strony, to jest pańska praca – nachodzę pana z nią w domu. Sytuacja jest niezręczna – nie chcę pana obrazić. Powiedzmy, że oddaję dług – nie zapłaciłem przecież dziś za umówioną wizytę. – Położył na stole kopertę. – Proszę, niech pan nie protestuje. Muszę być stanowczy.