Przestałem protestować. Obawiam się, że umiał być stanowczy. Przypomnijcie sobie Sodomę. Albo Filistynów.
A potem przyniósł z przedpokoju firmową reklamówkę i wyjął z niej pękatą, wielokątną butelkę whisky, oplecioną siatką ze złotego drutu.
– Ma pan jakieś szklanki?
Miałem szklanki.
– Skąd pan wiedział, gdzie mieszkam? – Co za głupie pytanie. Przecież wiedział wszystko.
– Przecież pan mi dał wizytówkę. Podczas pierwszej wizyty.
No, tak.
Jego whisky była łagodna i aksamitna, z torfowym, szkockim aromatem. Doskonała. Lubił taką, czy taką się stała, kiedy ją kupił?
Nabił fajkę i zapalił ją z namaszczeniem.
Położyłem dłonie na stole. Zabrałem i natychmiast na blacie zostały wilgotne ślady potu.
Nie miałem pojęcia od czego zacząć.
– Jak panu minął tydzień?
Pociągnął łyk whisky i przybił tytoń w fajce, patrząc gdzieś w przestrzeń.
– Czuję się coraz gorzej – powiedział. – Coś jest nie tak. Mój tydzień? Zrobiłem badania, które zlecił pański kolega. Zrobiłem prywatnie, bo nie chciałem czekać. Okazało się, że jestem zdrowy, przynajmniej fizycznie. Nie mam raka mózgu, padaczki ani niczego takiego. Ale czuję się fatalnie. Mam koszmarne sny. A przede wszystkim jest mi żal. Wie pan, Niemcy to nazywają Weltschmerz. Świat mnie boli. Wszystko wydaje mi się jakieś okropne i smutne. Żal mi każdego napotkanego człowieka, każdego ptaka, który spadnie z gałęzi. Nie wiem dlaczego. Co więcej, tak jak panu mówiłem, czuję się za to jakoś odpowiedzialny. Chodzę po ulicach i chce mi się płakać nad każdym nieszczęśliwym człowiekiem i każdym przejechanym jeżem. To głupie, nie?
Aż chciałoby się zapytać: „To po co uczyniłeś ten świat takim bezwzględnym? Po co jest zło?” Terapeuta nie jest od tego, żeby wrzeszczeć na pacjenta. Cały świat jest pełen ludzi znajdujących najwyższą przyjemność w wydawaniu ostatecznych sądów pod adresem najbliższych. Kochamy potępiać, przeklinać i skazywać. Uwielbiamy znajdować winnych. W każdej kwestii. Umiemy wsadzić człowieka do więzienia za to, że przeciekał przewód hamulcowy albo mżawka zamarzła. Jeżeli nastąpił wypadek i zginęli ludzie, to musi być winny. Pękła lina? Więc ten, kto ostatnio miał ją w rękach, jest mordercą, takim samym jak rabuś podrzynający komuś gardło dla stu złotych. Dziecko wpadło pod traktor, więc winna jest matka, która poszła do toalety. Kochamy potępiać, bo wtedy na chwilę sami stajemy się niewinni i szlachetni. Przewracamy oczami w świętym oburzeniu i napawamy się własną niewinnością. My byśmy nigdy tak nie postąpili. Sprawdzilibyśmy hamulce. Nie poszlibyśmy do toalety. Nie wpadlibyśmy w gniew. A gdyby ktokolwiek z nas stwarzał wszechświat, to jako miejsce szczęśliwe, gdzie żaden ptak nigdy nie spadłby z gałęzi.
Dlatego musi być jakiś azyl – miejsce, gdzie siedzi człowiek, który nie potępia. Terapeuta.
My nie wydajemy sądów. Nie wyciągamy karzącego palca. Nie wymierzamy kar. Możemy najwyżej nie podjąć się udzielenia pomocy.
A ja się podjąłem.
Siedział przede mną Ten, który znał odpowiedzi na wszystkie możliwe zadane i nie zadane pytania. Wiedział, co jest po śmierci i dlaczego jest człowiek. Po co jest zło i jaki jest sens życia. Wszystko. Był przyczyną, początkiem i końcem.
Tylko że nic nie pamiętał.
– Te pańskie sny – pamięta pan jakiś?
– Są puste.
– Puste?
– Tak. Śniła mi się pustka. Nicość, czy ja wiem, co to było. Nie było nawet czarne, tylko białe jak mgła albo biały szum. Było wszędzie i zawsze. Rozciągało się od minus do plus nieskończoności i nie było tam nic. Nic, tylko ja. Sam, w nieskończonej martwej pustce. Mogłem czuć, patrzeć, myśleć, ale nie było czego czuć, na co patrzeć i o czym myśleć. Nie było nic. Tylko ja. Byłem sam. Sam w nicości. Mogłem tylko wiedzieć i być.
To było jeszcze gorsze od świata. Niebyt jest dopiero zły. To mi wtedy przyszło do głowy. Głupie. Napił się łyk whisky i spojrzał na swoją fajkę.
– Wie pan co, panie doktorze? W tej nicości, czy co to tam było, nie unosił się ani jeden freudowski symbol. Dajmy spokój tym moim snom. Są głupie. To tylko sny. Sny człowieka, który popada w obłęd.
– Sądzi pan, że to, co tak pana boli, cała ta krzywda, za którą czuje się pan odpowiedzialny, niczemu nie służy?
– Przeciwnie. Myślę, że to nas kształtuje. Jesteśmy wolni i możemy wszystko. Czasami to owocuje nieszczęściem. To, że mamy zawsze jakiś wybór i nie wiemy co będzie dalej, czyni nasze doświadczenie niepowtarzalnym. Mamy do dyspozycji taki maleńki odcinek czasu, ale przez to, że nie wiemy, co było przed nim i co będzie potem, a nawet czy w ogóle istnieje jakieś „potem”, sprawia, że jest porównywalny z nieskończonością. Przynajmniej według naszego doświadczenia. Potencjalnie zaczyna się i kończy nicością. Dlatego nasza niewiedza czyni nas w pewnym sensie porównywalnymi z bogami. To jest doświadczenie, które na małą skalę czyni nas interesującymi i nawet godnymi szacunku w oczach każdego, nawet nieśmiertelnych istot. Zdrowie, panie doktorze.
– To co – jesteśmy, pańskim zdaniem, żeby się uczyć?
– Nie. Jesteśmy, żeby powstawać. Ludzie powstają w ten sposób – jak samouczący się program. Tabula rasa zaopatrzona w różne genetyczne potencjały zostaje wrzucona w generator losowy zwany światem i wykuwana przez los, okoliczności i konsekwencje wyborów innych ludzi, na indywidualny, jedyny w swoim rodzaju byt. Zapełniamy nicość. Chce się panu wysłuchiwać amatorskich filozofii? Nie znoszę o tym myśleć. Ani mówić.
Uniósł szklankę w niemym toaście. Napiłem się. Z kim piłem tę whisky? Z człowiekiem? Może rzeczywiście niczego nie pamiętał. Niemożliwe, żeby to wszystko było takie proste.
– Najbardziej chciałbym, żeby mi pan coś przepisał. Coś, po czym nie będę śnił, nie będę się zamartwiał, nie będę wszystkiego przeżywał. Coś takiego, żebym jakoś zobojętniał. Chciałbym prowadzić mój sklep, gotować, czytać książki. Słuchać muzyki. Lubię Bacha. Ma pan Bacha?
Nie miałem.
– A co pan jeszcze lubi? – To nie była część terapii. Pytałem z własnej ciekawości.
– Z muzyki? Różne rzeczy. Bardzo różne. Kiedyś słuchałem nawet zespołów metalowych. Nie wiem dlaczego, ale okropnie mnie to śmieszyło. Puszczałem sobie Slayers i pękałem ze śmiechu. Ale lubię muzykę.
Popatrzył na szklankę i zaśpiewał nagle. Cicho, bardzo ładnie i bardzo smutno:
– Hello darkness my old friend… I’v come to talk with you again…
Wypiłem swoją whisky duszkiem. Trzęsły mi się ręce. Kiedy śpiewał, poczułem, że ścisnęło mi się gardło.
Kiedy siedział przede mną, był po prostu sympatycznym, krzepkim mężczyzną w dojrzałym wieku, w tweedowej marynarce. Piliśmy whisky i rozmawialiśmy. Był tak ludzki, że sądziłem, iż nawet jeżeli rzeczywiście tkwiło w nim coś nadnaturalnego, to odeszło albo umarło. Został tylko starszy pan cierpiący na depresję. W tym, co mówił, nie było zbyt wiele emocji. Niedzisiejszy, pełen godności, sprzedawca zwierząt nie pozwalał sobie ani na histerie, ani nawet na to żeby się „otworzyć”. Należało to uszanować. Co, miałem się domagać, żeby opowiadał mi o swoim dzieciństwie?
Jednak kiedy zaśpiewał, nagle uwierzyłem naprawdę. Do tej pory jednak miałem nadzieję, że śnię albo mam urojenia. Miałem nadzieję, że oszalałem. Ale w prostej piosence Simona i Garfunkela zabrzmiało coś, czego przedtem nigdy nie czułem. Zaśpiewał mi to i wtedy dopiero podzielił się uczuciami. Muzyka jest czymś szczególnym, jeżeli chodzi o przekazywanie emocji, ale on uczynił z niej cud. Poczułem drobniutką cząstkę jego niewiarygodnej, strasznej samotności. Jak nieskończoną, czarną studnię. Samotny w nicości; I nie mogący tego z nikim podzielić.
Poczułem też współczucie i smutek. Poczułem, jak cierpiał każdą agonią i rozpaczą świata naraz. Wiedział, że to nieuniknione i że nie zostanie zrozumiany.
To było tylko nieskończenie słabe echo, ale niemal mnie zabiło.
Patrzyłem na niego i słuchałem z twarzą ściętą lodem, po której toczyły się gorące jak krew łzy.
Wiedziałem, że mogę spróbować to zrobić. Czułem tę przeklętą, niepojętą moc wibrującą w moich rękach, odkąd usiadł przy moim stole. Tylko że się bałem.
Ale przestałem.
Uniosłem ręce i pozwoliłem się ponieść. Myślałem, że poczuję go, jak tylu innych przedtem.
A zamiast tego runąłem gdzieś w dół, w pustkę. W nicość. Białą jak opar. Migotliwą jak biały szum.
A potem stałem na nieskończonej równinie, pod białym niebem, jak ekran telewizora nastawionego na nieistniejący kanał. Po tym srebrnym niebie nienaturalnie szybko pędziły strzępiaste, ołowiane obłoki, po błotnistej ziemi snuł się siwy dym i kłęby cuchnącej mgły.
To było pobojowisko. Z rudego, mlaskającego błota sterczały zardzewiałe kłęby zasieków, poskręcane stalowe szkielety, wszędzie leżały trupy. Stawiałem ostrożnie kroki, buty grzęzły w błocie przesiąkniętym krwią, patrzyły na mnie szare twarze z wytrzeszczonymi oczami, szczerzyły się zęby, sztywno sterczały ręce z zakrzywionymi w skurczu palcami. Rozkrzyżowani na ziemi, zwinięci w kłębek, półsiedzący. W szarych, brązowych i zgniłozielonych mundurach z kosmatego sukna, skórzanych zbrojach, porąbanych żelaznych pancerzach. Z mgły wyłoniła się ogromna kanciasta sylwetka tygrysa królewskiego, o pancerzu pokrytym chropawym cimeritem, z przekręconą w bok wieżą i zwieszoną ku ziemi lufą. O gąsienicę opierał się plecami leżący hoplita w brązowym hełmie zasłaniającym twarz; przerąbany grzebień hełmu wieńczyło końskie włosie.