Kiedy wypiła herbatę, w chatce zrobiło się ciepło. Miękki, żółty blask lał się przez małe okna, a na dworze lodowaty wiatr sypał kurtynami drobnego śniegu. Z zewnątrz, z puszczy albo zamarzniętego, smaganego wiatrem pola porośniętego jakimiś badylami, te okienka musiały wyglądać jak azyl. Jeżeli ktoś stał tam i marzł, to musiał na ich widok pomyśleć o gorącej herbacie z konfiturami, cieple kaflowego pieca, orzeźwiającym, ciężkim zapachu świerkowych belek.
Zasłoniła okna jak się dało, rozebrała się do naga, położyła na podłodze kłującą, szorstką skórę dzika, którą zdarła ze ściany, i usiadła na niej, czując, jak ostra szczecina kłuje ją w pośladki.
Wokół niej stały płonące świeczki, w kilku spodkach i nakrętkach od słoików tliły się zioła oraz niewielkie żywiczne bryłki, napełniając kuchnię ciężkim, kadzidlanym dymem. Otworzyła grimoir, a jej loki lśniły jak płomień. Przez chwilę oddychała głęboko przez nos, a potem rozłożyła ręce.
– Sator… Arepo… Rotas… Frutimiere Likaone!
I wciąż od nowa. Mijały minuty. Dym sączył się z miseczek, wypełniał kuchnię i układał się warstwami. Wirowały w nim spirale i arabeski. Melania siedziała z głową odrzuconą do tyłu, przez jej ciało przebiegały dreszcze.
– Frutimiere!
Nie czuła, że kołysze się na klęczkach, że porusza biodrami jak tancerka egzotyczna; ręce zwisały jej bezwładnie z boków. Dar płynął przez nią, prosto z ziemi, jak powolny piorun. Płomyczki kaganków odchyliły się od niej na boki.
– Likaone!
Włączył się autoalarm.
Melania wyszła w parzące, obezwładniające zimno, owinięta tylko kłującą, płową skórą odyńca, niczym prosto z paleolitu. Wyciągnęła dłoń z pilotem i wyłączyła syrenę. Samochód kwiknął dwukrotnie i ucichł.
Wokół puszcza stała w czerni i tylko śnieg fosforyzował sino, nad polem wisiał księżyc, jak lekko nadgryziony owoc, i zalewał wszystko rtęciowym blaskiem. Na pole padały czarne cienie.
A wtedy usłyszała skowyt. Potężną, głośną pieśń myśliwską polującego basiora. Była w niej siła i godność, i cała otchłań pierwotnej dzikości drapieżnika.
Blisko.
Bardzo blisko. Słyszały. I ciągnęło je tu.
Wróciła do domu, czując, jak wali jej serce. Zaczynało się.
Trans jeszcze wirował jej w głowie, kiedy usiadła znowu na futrze, kładąc przed sobą owalną bryłę mięsa ze sterczącą, białą jak z porcelany, kością. Jej usta poruszały się, inkantacje płynęły jedna za drugą.
– Sator…
Igła wbiła się w gumowy korek fiolki, tłoczek strzykawki cofnął się do oporu.
– Arepo…
Melania ścisnęła mięso udami i wstrzyknęła w nie demerol, ostrożnie, żeby się samej nie dziabnąć. W kilku miejscach. Obficie. Znajomy weterynarz powiedział: „Zatrzymuje słonia w biegu”. Potem, nie zmieniając igły, wciągnęła kilka nalewek ze swoich brązowych buteleczek i zaaplikowała giczy kilka kolejnych zastrzyków.
Trans mijał. W jego miejsce nadchodził strach.
Już niedługo…
Ubrała się. Bielizna, rajstopy, legginsy, sweter, polar, kurtka, buty. Miała wrażenie, jakby robiła to po raz pierwszy. Sztywne jak kołki drżące palce nie radziły sobie z guzikami, zamkami i rzepami. Serce łomotało jej jak powieszony w gardle dzwon.
Wyszła przed chatkę z ciężką reklamówką w jednym ręku i latarką w drugiej. Kieszeń kurtki wypychała jej butelka z krwią. Melania poszła prosto w puszczę, po skrzypiącym śniegu, skąpana w lunatycznym świetle. Jak we śnie. Prosto w skowyt wilczej sfory.
Nie zobaczyła ich. Słyszała trzask gałązek, chrupanie śniegu, coś czmychnęło na granicy snopa światła bijącego z jej latarki. Ale czuła je. Były wokół. I czuły też ją.
Szła kilka minut, aż znalazła się na niewielkiej polance otoczonej ośnieżonymi krzakami. Wystarczy.
Wydeptała niewielki krąg w płytkim śniegu, po czym położyła na nim mięso, a torbę złożyła metodycznie w kostkę i wsunęła do kieszeni. Ręce trzęsły jej się tak, jakby wyszła w ten mróz prosto spod prysznica. Żołądek zwinął jej się w węzeł. Robiła to, o czym tak długo marzyła, ale umierała ze strachu. Była na granicy, gotowa przerwać to, póki jeszcze można.
Nigdy.
Już niedługo.
Wcale nie było łatwo zrobić znaki za pomocą plastykowej butelki zaopatrzonej w tryskawkę. Trzęsły jej się ręce, a krew zaczęła zastygać w końcówce pojemnika. Znaki wychodziły koślawo, krew krzepła, butelka zatykała się. W końcu odkręciła szyjkę i poprawiła symbole lejąc na śnieg cienki strumyczek, potem zanurzyła palec we krwi i zrobiła ostatnie poprawki. W acetylenowym świetle księżyca ślady wydawały się czarne. Mimo mrozu ciężki, żelazisty zapach posoki drażnił ją w nozdrza, powodował mdłości. Jak w jatce. To nic. Będzie tu tego więcej. Dużo więcej. To dopiero będzie jatka.
Już wkrótce.
Kiedy skończyła, ruszyła z powrotem po własnych śladach, wypatrując ich w świetle latarki. Była na granicy paniki. Potrzebowała całej siły, żeby nie rzucić się na oślep histerycznym pędem, gdzieś przed siebie, w puszczę. Szła z zaciśniętymi zębami, wzdrygając się przy każdym trzasku i każdym szeleście. Szła po własnych śladach. Widziała też ślady sfory, okrągłe odciski łap, jak pieczątki, przecinające jej ślady, kluczące, tropiące.
Wycie rozległo się tak nagle, że omal nie wrzasnęła. Blisko. Bardzo blisko.
Droga powrotna wydawała się dwa razy dłuższa, niż kiedy przemierzała ją w tamtą stronę. Kiedy zobaczyła oświetlone okna chatki, nie mogła powstrzymać biegu.
Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie plecami, a potem bardzo powoli i metodycznie wzięła się w garść. Wywietrzyła kuchnię z ciężkiego odoru ziół i kadzideł, sprzątnęła wypalone ogarki, wytarła z desek kredowe znaki. Czuła, że w głowie huczy jej ze zmęczenia, ale nie mogła jeszcze iść spać. Dołożyła znowu do pieca i postawiła na ogniu rondel. Potem wyjęła z torby swoje podróżne laboratorium – kilka menażek, miseczki z hartowanej stali, kolejne buteleczki z nalewkami. Ponownie otworzyła grimoir.
Piętnaście po pierwszej skończyła. Odlała pół szklanki z butelki dzięgielówki i uzupełniła ją bursztynowym, parującym płynem ze stalowej miseczki. Łukasz nie znosił ziołowych nalewek, ale niczego innego tutaj nie znajdzie. Będzie musiał chyba zrobić wyjątek dla tej szczególnej butelki dzięgielówki. Ten jeden raz. Potem już nigdy nie będzie jej musiał pić.
Zmusiła się do zmywania, a potem schowała wszystkie swoje rekwizyty. Butelki powędrowały do szkatułek, zioła do woreczków, a wszystko razem do specjalnej torby. Na wierzchu została torba z aparatem fotograficznym, obiektywy, pudełka z filmami. Filtry. To, czego można się spodziewać po fotograficzce przy pracy.
I jeszcze butelka ziołowej nalewki.
I dwie srebrne, dziwne bransolety, jak rtęciowe skolopendry zwinięte w irchowym woreczku.
Wyjęła z torby śpiwór i rozwinęła go na starym zapadniętym tapczanie w izbie. Gdzieś pod sufitem kołatek chrobotał uparcie, wyżerając w chatce własne korytarze. Trzaskał i szumiał ogień w piecu.
Wilki przestały wyć.
Budzik wyrwał ją do jawy jak cios w twarz. Po omacku zgłuszyła jego elektroniczny skowyt i leżała w ciemności, pogrążona w błogiej amnezji przebudzenia. A potem wszystko spadło na nią naraz. Łukasz, jego chude, wściekłe pięści, jego zdychające czarne myśli i gniew. Kłótnie, wrzaski i ołowiane słowa siekące wszystko jak karabiny maszynowe. Wilcze wycie i lodowata elektryczność Daru płynąca przez żyły. Łzy, pająkowate litery grimoiru i lepki, bolesny osad kadzidlanego dymu, oklejający mózg ciężkim, chemicznym kacem.
Zagotowała wodę i umyła się w miednicy, z grubsza, jak się dało. Bez wanny i tak czuła się brudna. Wypiła kilka łyków kwaśnej rozpuszczalnej kawy i ubrała się.
Na dworze wstawał już szary, nieśmiały świt. Śnieg przestał padać, ale nie zamierzał też topnieć. Było zimno. Ruszyła tą samą drogą co w nocy, widząc wyraźnie własne ślady, lekko tylko przyprószone śnieżnym pyłem. W świetle dziennym jej lęki znikły, pozostała tylko desperacja. Wrócił też gniew. Nie znający litości i przebaczenia gniew rozczarowanej kobiety.
W pewnej chwili myślała już, że zgubiła tę polankę, ale okazało się, że była, tylko trochę dalej, niż sądziła. Wiedziała, że będzie musiała przejść tę samą drogę jeszcze trzy razy, więc starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Kępę jałowców, tłoczących się jak gapie wokół miejsca wypadku, krzywą starą sosnę, na której kikut złamanej gałęzi przypominał pysk śmiejącego się wielbłąda. Stary dąb, z owalną dziuplą jak krzyczące w przerażeniu usta.
A potem wyszła na polanę i znalazła je. Cztery czy pięć wilków leżących wokół jak worki płowego futra. Podchodziła ostrożnie, z nogami jak z ołowiu. Nigdy nie widziała ich z tak bliska. Przynajmniej dzikich; te w zoo wyglądały żałośnie, niczym chude, zaniedbane psy łańcuchowe. A w obiektywie… to, co widziała robiąc zdjęcia, nie wydawało się realne. Świat widziany przez wizjer aparatu był tworzywem artystycznym, a nie rzeczywistością. Tymczasem tutaj leżały przed nią prawdziwe drapieżniki, porośnięte kosmatym płoworudym futrem. Na środku polanki, w poprzek krwawego kabalistycznego kręgu, ogromny, leżący na boku basior, masywny, zbudowany jak buldożer, dalej drugi wilk, trochę mniejszy, chyba samica, z pyskiem zarytym w śnieg, dalej następne dwa. Jeden leżał w bezruchu, a drugi skomlał żałośnie, trącając bezwładną waderę nosem. Na widok Melanii wilczek wycofał się tyłem, jeżąc futro, szczerząc drobne zęby i powarkując zajadle.