Samiec oddychał ciężko, boki opadały mu rytmicznie jak miechy w kuźni, tylne łapy drgały od czasu do czasu, jakby wilk usiłował zdławić w sobie działanie lekarstwa. Melania podeszła bardzo ostrożnie, z każdym krokiem przełamując gwałtowny opór mięśni. Była pewna, że basior nagle jednym rzutem stanie na nogi, a w sekundę później skoczy jej na twarz. Wyszczerzone zęby budziły szacunek. Kły wydawały się mieć wielkość jej palców. Jedno uderzenie takich szczęk może zgruchotać kość.
Kucnęła tuż przy nim i zębami ściągnęła rękawiczkę. Bardzo powoli sięgnęła do kieszeni, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z jego półotwartego oka, zasnutego niebieską mgłą, i wydobyła z kieszeni lykopeion. Rozłączyła bransolety, a potem sięgnęła bardzo ostrożnie i większą zapięła na prawej łapie samca. Cofnęła palce.
Drobne wymyślne ogniwa opadły luźno, a po chwili rozległ się cichy, metaliczny grzechot. Bransoleta drgnęła, a potem zaczęła zwijać się jak owad. Zaterkotał zamek, lśniące srebrem zęby objęły wilczą łapę.
Melania zapięła swoją bransoletę i poczuła ten sam delikatny, zimny, metalowy ruch na nadgarstku. Lykopeion dopasował się.
Jeszcze jedno…
Z trudem podciągnęła spięty rzepem rękaw zimowej kurtki, a potem wyjęła z kieszeni szwajcarski scyzoryk. Dygoczące palce nie chciały jej słuchać, ale omal nie łamiąc paznokcia zdołała otworzyć najmniejsze, ostre jak skalpel ostrze. Nabrała powietrza w płuca i zaciskając szczęki aż do bólu, przecięła skórę na nadgarstku. Prawie nie bolało.
I prawie nie było krwi.
Ścisnęła rankę palcami i zdołała wydusić drżącą, gęstniejącą kroplę. Spadła prosto w wilczą szczękę jak rubin. Basior przełknął nerwowo. Melania bardzo powoli wyciągnęła dłoń i lekko pogłaskała wielki wypukły bok, pokryty szorstkim, zimowym futrem.
– Nic na to nie poradzę… – szepnęła.
To było wszystko. Melania wstała i nie spuszczając zwierząt z oka, wycofała się tyłem. Mały wilczek nie przestawał warczeć ani na chwilę, a kiedy zaczęła się cofać, ruszył na nią wyganiając ją z polanki i od swojego stada.
Wróciła do chatki po własnych śladach. To wszystko. Teraz musiała tylko czekać.
Niedługo.
Już niedługo.
Uspokoiła się, zakleiła plastrem skaleczenie, które zaczęło wreszcie szczypać, a potem wsiadła do samochodu i ruszyła do Hajnówki szukać przyzwoitej kawy i śniadania.
W hotelu dostała kawę, ale okazało się, że nie może jeść. Słuchała ciężkiego, gardłowego pokrzykiwania grupki niemieckich myśliwych w zielonych lub nakrapianych rudo – brunatnym kamuflażem Bundeswehry kurtkach, i dziobała drżącym widelcem stygnącą jajecznicę. Niemiecki język wznosił się aż pod sufit, czasem błyskały w nim nieliczne, jako tako zrozumiałe słowa: „ja”, „nein”, „nach Wald”, albo „zum Bauspiele” i kaskady śmiechu.
Już niedługo.
Dziś w nocy.
Wejdzie do mieszkania, rzucając gdzie popadnie kurtkę, a potem znajdzie kartkę. I będzie czytał z rosnącym wyrazem niedowierzania na twarzy. Niedowierzanie powoli zamieni się w gniew, potem we wściekłość. A potem chwyci kurtkę i ruszy tutaj. Ale nie natychmiast. Najpierw znajdzie dużą butelkę „Wyborowej” w barku i rozprawi się z nią.
A jeśli nie?
Jeżeli przyjedzie już jutro nad ranem, jakimś sobie tylko znanym sposobem?
To niemożliwe. Zawsze zaglądał do barku, mimo że pilnowała, żeby nie trzymać w domu wódy. Ale wiedział, że po takim wyjeździe coś mogło zostać. Trochę whisky? Pół butelki wina? Wyczuwał alkohol w szczelnie zakręconych butelkach. Znajdzie.
Nabrała na widelec nieapetycznie zastygłej jajecznicy i usiłowała przepchnąć przez ściśnięte gardło.
Trzeba jeść.
Żeby mieć siłę.
Chodziła po lesie. Migocący śnieg chrupał i skrzypiał pod nogami, obłoczki pary z jej oddechu unosiły się w nieruchomym powietrzu, co kilka minut rozlegał się metaliczny trzask migawki i wizg silniczka. Świat zamknięty ścianami obiektywu, ograniczony czerwonymi kątami celownika, podkreślony świetlistymi komunikatami procesora, wydawał się bezpieczny i pod kontrolą. Świat fotografii. Płaski, bezpieczny i zamknięty w ramkach. Podatny na manipulacje ostrością, czasem naświetlania, przesłoną i filtrem. Nieruchomy.
Potrzebuję jeszcze doby – czy to tak wiele?
Odpisała sobie godziny przyjazdów pociągów i pekaesów. Sfotografowała cerkiew. A w porze obiadu odwiedziła starego Okszanowskiego na obiecaną pogawędkę. I dobrze wybrała porę.
Do chatki wróciła wieczorem, z bijącym sercem i spoconymi dłońmi, pewna, że lada moment Łukasz wyskoczy na nią z jakiegoś cienia, rozgoryczony, wściekły i lekko pijany. A nade wszystko upokorzony. I niebezpieczny.
Nic się nie wydarzyło. Chatka stała cicha i ciemna, nie wyróżniając się ze ściany lasu. Rozpaliła ogień i zostawiła otwarte drzwiczki pieca. Siedziała pijąc herbatę z metalowego kubka i patrzyła w płomienie, trawiące rozżarzone polana. Siedem lat… Siedem lat na smyczy.
W nocy obudziły ją wilki. Skowyt był wyjątkowo długi, przeciągły, przepełniony bólem i samotnością. Wył tylko jeden wilk i nie był to głos przewodnika stada. Tamten miał głęboki, drapieżny śpiew, który zaczęła już odróżniać.
Leżała w ciemności, patrząc na fosforyzujące na zielono cyfry budzika, i słuchała. Samiec milczał.
Odezwał się dużo później, wyrywając ją z szarej, pogranicznej krainy snu. Dźwięk był tak przerażający, że poczuła, jak ciarki ściągają jej skórę na głowie, i skuliła się w śpiworze, bojąc się nawet drgnąć. Skowyt rozbrzmiewał bardzo blisko, z zupełnie innego miejsca niż daleki, tęskny śpiew pozostałych. Wycie pruło nocne niebo na części, a oprócz wilczej pieśni myśliwego, brzmiał w nim przeraźliwy, chrapliwy krzyk człowieka. Był to głos z dna piekła.
Boże, co ja zrobiłam?
Było już za późno. Krąg zaczął się obracać.
Następny dzień wypełniał strach.
I oczekiwanie.
Próbowała robić zdjęcia, chodziła po lesie, chodziła po Hajnówce. Drewniane budynki, szczekające psy, dym snujący się z kominów. Droga posypana drobnym śniegiem. Nie bardzo widziała, gdzie chodzi. Widziała Łukasza. Jego nieobecną, kamienną twarz pozbawioną wyrazu, czarne oczy, które patrzyły w głąb siebie, i grube, szerokie usta zaciśnięte w gniewie. Napięte z wściekłości mięśnie szczęk deformujące chudą, zapadniętą twarz. Mroczny książę nadchodził.
Czuła, jak się zbliża.
Zdążył już jako tako wytrzeźwieć i teraz ciągnął tutaj. Otoczony chmurą swojej czarnej, wampirycznej miłości i gniewu, jechał autostopem w kabinie ciężarówki albo w pociągu, albo w autobusie. Jechał do niej.
Zbliżał się.
A ona nie była gotowa. Samo oczekiwanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczała. Niemal nie do wytrzymania. Godziny spędzone przy buzującym piecu kuchennym na ściskaniu w dłoniach żeliwnego, obtłuczonego z emalii kubka z herbatą i nasłuchiwaniu, wypalały ją od środka jak płomień. Ale słuchała, wzdrygając się na każdy szelest i każde chrupnięcie śniegu. Na każdy trzask polana w piecu.
Już niedługo…
Ale jeszcze nie teraz.
Zapadł wczesny, listopadowy mrok, jak czarne wieko. Melania czekała. Napięta, skoncentrowana, wypełniona po uszy adrenaliną. I miała nadzieję że nie przyjedzie. Że jednak sięgnie po swoją szansę. Po prostu zabierze te płyty, których jeszcze nie sprzedał, swoje łachy, papiery i szpargały, i wyniesie się. Tylko że była zbyt dobrym żywicielem. Każda kolejna próba i każdy kolejny rok oznaczał dla niego, że jest po prostu beznadziejnie uzależniona. I miał rację.
Do niedawna.
Dopóki coś nie pękło. Po siedmiu latach. Melania pokręciła głową z politowaniem i napiła się herbaty z gorącego kubka.
A wtedy wszedł.
Tak po prostu.
Przestraszyła się trzasku otwieranych drzwi i skamieniała na koślawym taborecie przy palenisku, ale Łukasz nie przeraził jej. Nie wyglądał tak przerażająco jak w jej wyobrażeniach, tylko zwyczajnie. Codziennie. I żałośnie.
Dygotał z zimna, a czarne oczy miał pełne łez.
– Maleńka… – Wyciągnął do niej ręce i zanim się obejrzała, już szła do niego, żeby wtulić się w jego chudą pierś, pozwolić mu utonąć w swoich płomiennych włosach.
– Musiałem z tobą porozmawiać. Musiałem… Co ty robisz, dziewczyno, co ty robisz? Przecież my…
Nad puszczą popłynął stalowy zew polującej sfory. Wróciła siła. Pamięć. I Dar. Melania zatrzymała się wpół kroku.
– Nie! – Słowo, które chlasnęło jak łańcuchowy bicz.
– C – co? – Nawet nie był jeszcze wściekły, tylko zdumiony.
– He razy ma się to jeszcze powtarzać? Teraz piękne słówka, trzy dni w raju, a potem co? Uderzyłeś mnie, skurwysynu! Dosyć! Dosyć tego! Wynoś się stąd i z mojego życia. Nie będę więcej po tobie sprzątać. Nie będę więcej po tobie płakać. Chcesz zdychać? To zdychaj, ale ja chcę żyć!
Przeszedł kilka kroków i usiadł ciężko za stołem. Jak człowiek bardzo zmęczony i tak nieszczęśliwy, że smutek wżarł się w jego twarz jak smar. Splótł chude dłonie na blacie i patrzył w nie kamiennym wzrokiem.