– Możemy chyba porozmawiać? Po tych wszystkich latach, które razem przeżyliśmy? Myślisz, że kartka wystarczy? Dwa słowa i won? Po tym, co razem przeszliśmy?
– Chyba po tym, co ja z tobą przeszłam? Coś z tych lat w ogóle pamiętasz? Cokolwiek? Może to, jak wrzeszczałeś z balkonu, goły, z pokrwawionymi łapami, a ja usiłowałam zaciągnąć cię do mieszkania? Albo jak zdemolowałeś mi mieszkanie? Ja nie pamiętam cię trzeźwego!
– Jasne! Twoje wypieszczone, drobnomieszczańskie mieszkanie! Tylko to jest ważne? Że nie chodzę do pracy w garniturku? Że jestem artystą?
– Tak? A co ty robisz, artysto? Grasz do kotleta? Piszesz wiersze na serwetkach? Jeden na pół roku?
Trafiony. Porwał się zza stołu i zatrzymał wpół ruchu. Jego kłykcie pobielały, kiedy zacisnął kurczowo palce na blacie i zmusił się, by opaść na krzesło. Jego skamieniały ze zgrozy wzrok trafił na butelkę dzięgielówki. Po policzku popłynęła jedna łza. Wyciągnął drżące palce i ujął stojącą obok szklankę. Grube szkło zagrzechotało o szyjkę butelki. Melanią znieruchomiała. Musiał to wypić.
Ale nie wypił. Uniósł szklankę, powąchał zawartość, skrzywił się i odstawił ją z powrotem na okryty starą ceratą blat. Oparł czoło na dłoniach.
– Kiedyś byłaś inna… – powiedział głucho.
– Kiedyś byłam głupia! Wyssałeś mnie ze wszystkiego, draniu. O czym chcesz jeszcze rozmawiać?
Musiał to wypić.
– Naprawdę nie pamiętasz niczego dobrego? Wolałabyś, żebym był jednym z tych wymuskanych dupków pod krawatem?
Pamiętała. Dobrze pamiętała, ale to już nie działało.
– Pamiętam – powiedziała spokojnie. – Pamiętam też wystarczająco wiele złego. Po prostu odejdź. Nie ma cię już w moim życiu. To koniec.
Podniósł szklankę i wypił. Musztardówkę zawierającą dwieście pięćdziesiąt mililitrów. Na dwa razy. A potem spojrzał na nią szklanymi oczami pełnymi łez.
– Nie odchodź… – poprosił. Kiedyś wystarczyło samo brzmienie jego głosu. Kiedyś.
– Ja zostaję – powiedziała szyderczo. – To ty wychodzisz.
– Porozmawiajmy – powiedział błagalnie. Znalazł w kieszeni zmiętą paczkę papierosów i zapalił drżącymi palcami. Zawsze mu drżały. Od jakiegoś roku. Trzeźwy, pijany czy naćpany, drżały mu tak, że miewał problemy z posługiwaniem się zapałkami.
– Rozmawiamy przecież.
Cisza.
Ogień huczał w piecu.
Zioła z nalewki działały w ciszy.
Wypił następną szklankę, trochę mniejszą. Jakieś sto pięćdziesiąt.
A potem zaczął mówić. Nie słuchała. Był to jeden z jego bełkotliwych monologów, właściwie nie do powtórzenia. O coś mu chodziło, ale nie wiedział dokładnie o co, wątek mu się plątał, ale generalnie chodziło o to, że świat był podły, a życie niesprawiedliwe i z gruntu złe, a ona była jedynym jasnym punktem. Słyszała to dziesiątki razy. Zaczynało się od: „Tylko ty, dziewczyno… tyko ty… reszta to gówno…” a kończyło na: „Zgnoiłaś mnie, ty głupia dziwko!”
Zaczęła na niego wrzeszczeć. Nawet nie wiedziała, że potrafi aż tak podnieść głos. Kłótnia była jak walka na miecze. Nawet wydawało jej się, że widzi te stalowe słowa, ostre jak brzytwy, omijające jego pijane, zezowate zastawy, i co chwila pławiące się w czerwieni. Powiedziała mu wszystko, co zawsze chciała ale się bała, i więcej. Znalazła słowa, które cięły nie gorzej niż jej rozpacz i gniew.
– Poza tym potrzebuję mężczyzny. Mężczyzny, gnojku, a nie zachlanego impotenta ze zwiędłym siurkiem!
Rzucił butelką i zgarnął sobie z drogi stół. Nigdy jeszcze nie doprowadziła go do takiej wściekłości. Wyskoczyła na dwór. Prosto w zaśnieżone pole pod płonącym krwawo księżycem w pełni. Było prawie jasno i srebrnie. Nieprawdziwy, rtęciowy świat. Wypadł za nią i prawie chwycił za sweter na plecach. Wyrwała się i poczuła podmuch powietrza na twarzy, kiedy jego pięść mignęła jej parę centymetrów przed nosem.
Uciekała.
Oderwała się od niego łatwo i wpadła w wydeptaną przez siebie ścieżkę prowadzącą na wilczą polankę. Słyszała jego sapanie za plecami i trzask gałęzi, w które zaplatał się, młócąc bezładnie pięściami na wszystkie strony. Zatrzymała się i odwróciła. Zgubił ją i teraz miotał się po lesie płacząc z wściekłości, kopiąc drzewa i wywrzaskując przekleństwa. Brakuje tylko, żeby wyładował się na krzakach i wrócił do chatki. Zawołać go? Poślizgnął się w śniegu i wywrócił, a potem gramolił niezdarnie jak chudy pająk. Skoro tak łatwo było mu uciec, nie wydawał się już niebezpieczny.
Adrenalina spowodowała, że Melania zaczęła się nagle śmiać, coraz bardziej histerycznie.
– No, chodź, fiutku, zabawimy się – zachichotała.
Usłyszał ją, wrzasnął: „Zabiję cię, ty kurwo!” i ruszył w jej stronę jak odyniec.
Kiedy stała już na polance w zdeptanym kręgu krwawych znaków, skąpana w sinym blasku wielkiego księżyca, nagle przestało jej być wesoło. Nie miała już dokąd biec. Nie było wilków. Nie było nikogo. Tylko rozjuszony, pijany potwór z czerni i bieli. Z oczami pustymi jak lufy armatnie.
Pierwsze uderzenie spadło na nią jak cep. Trafił na odlew gdzieś w żebra, przewracając od razu na ziemię. Kopnięcie w udo poczuła aż w mózgu. I wtedy nagle zrozumiała, że nie ma żadnego Daru, jest tylko pijany brutal, którego zwabiła samotnie w odludny, samotny kąt puszczy, żeby ją zatłukł na śmierć.
Zadany na oślep cios trafił ją gdzieś w głowę, drugi w kość policzkową, trzeci w usta. Każdy był jak wybuch gwiazdy. Własny krzyk usłyszała jak z daleka.
Chwycił ją za włosy i postawił na nogach. W jego oczach płonęło szaleństwo. Nadchodzi śmierć. Tu i teraz. Na pustej leśnej polance, pod płonącym srebrem księżycem.
– I gdzie ten twój prawdziwy mężczyzna, suko? – wydusił przez ściśnięte gardło, cofając dygocącą chudą pięść aż za plecy.
I wtedy usłyszała skowyt. Grzmiący, neandertalski ryk zakończony zawodzącą wilczą frazą. I uwierzyła znowu.
Splunęła mu w twarz krwią i śliną, i uśmiechnęła się pękniętymi ustami.
– Już tu idzie.
Słyszała chrupanie śniegu, trzask gałęzi, słyszała, jak coś pędzi niepowstrzymanie, niczym lokomotywa. Coraz szybciej. Nad lasem rozległ się głuchy, niepodobny do niczego charkot. Jak grzmiący ryk lwa, jak ryk rozjuszonego mężczyzny, jak warczenie wilka.
Łukasz puścił jej włosy i wytrzeźwiał.
– Co to jest? Co to, kurwa, jest?! – zapytał ze strachem i pretensją w głosie.
I zniknął.
W ułamku sekundy został zmieciony na bok ogromną masą mięśni i futra, która wystrzeliła znikąd i uderzyła w niego jak rozpędzona ciężarówka.
Nie widziała szczegółów. Opodal na skraju polanki kłębiły się w tumanach śniegu dwa ciała. Jedno ogromne, porośnięte rudopłowym futrem, a drugie chude, dwuwymiarowe, z czerni i bieli.
I czerwieni.
Ten wielki – widziała tylko trójkątne ludzkie plecy, kryzę futra na karku i sterczące trójkątne uszy – trzepał gwałtownie głową jak rozjuszony, walczący pies, i był samym ruchem. Zjeżonym futrem, kłapaniem potężnych szczęk, wściekłym charkotem. Gdzieś z boku wystawała chuda noga Łukasza, w czarnych, przemoczonych krwią i uryną spodniach, i kowbojski but orzący konwulsyjnie śnieg ściętym obcasem. A nad tym wszystkim toczył się przeraźliwy krzyk, wysoki, niemal kobiecy. Jak strzelająca w niebo kolumna śmiertelnego cierpienia i ostatecznego strachu.
Splecione ciała przetoczyły się w krzaki, z niewielkiej sosenki osypał się śnieg. Przez chwilę widziała bok i nogę potwora, łukowate, płaskie psie udo i ludzką łydkę, nienaturalnie długą, porośniętą futrem stopę wspartą o ziemię samymi palcami. Szpony wbiły się w zmrożoną ziemię, wilk zaparł się gdzieś w gęstwinie krzaków przednimi łapami i szarpnął w górę głową, z trzaskiem dartego mięsa. Krzyk wzrósł o oktawę i stał się nie do zniesienia.
Melania stała na ołowianych nogach, a w głowie jej huczało. Cały świat odpływał z gwizdem krwi walącej do głowy. Nie mogę zemdleć. Nie teraz. Niech to się skończy. Boże, już dosyć, niech on wreszcie umrze.
W krzakach nadal rozlegały się trzaski gałęzi i dobiegały z nich odgłosy gwałtownej szamotaniny. Człowiek i zwierzę. Nie wiedziała, który jest który. Nie potrafiłaby zdecydować, które z walczących u jej stóp stworzeń jest potworem. Wrzask Łukasza rozdzierał jej duszę. Wołał ją. Błagał o ratunek. Charczał. Słyszała, jak krztusi się i tonie we własnej krwi płynącej z rozerwanych tętnic.
Nagle coś szarpnęło się wśród zeschłych malin i jałowców, i wyskoczył z nich Łukasz. Gruchnął natychmiast na ziemię, nadal tkwił do pasa w krzakach, ale uniósł głowę i jedną rękę, wyciągając do niej błagalnym gestem purpurową od krwi dłoń, której brakowało małego palca. I natychmiast został wciągnięty z powrotem w krzaki jednym gwałtownym ruchem, zostawiając po sobie na śniegu pasmo rudego błota. Rozległ się warkot i donośny chrupot, po czym krzyk umilkł.
Melania stała, czując, jakby zamarzła na kamień. Poczuła smak krwi i zorientowała się, że cały czas ściska w zębach grzbiet wskazującego palca.
Słyszała trzask dartego mięsa, chrupot kości, słyszała te olbrzymie szczęki rwące mięśnie, słyszała, jak stworzony przez nią wilkołak rozszarpuje i pożera Łukasza. Trupa Łukasza.
Żołądek zwinął się jej w węzeł, poczuła nagły ścisk gardła i zwymiotowała gwałtownie na zdeptany śnieg.
Musiało tak być.
Miało tak być.
Miałaś rację, prababciu.
Nie przewidziała tylko tego czasu. Nie przewidziała bólu. Nie przewidziała tego morza krwi, która zbryzgała całą okolicę. Miała ją nawet na twarzy i we włosach. Nie zauważyła, jak to się stało. Nie przewidziała smrodu rozdartych wnętrzności. Metalicznego odoru rzeźni. Nie przewidziała tego rozpaczliwego wrzasku, który nadal słyszała w głowie i czuła, że będzie rozbrzmiewał tam już do końca życia. Nie przewidziała, że tak niemożliwie ciężko jest patrzeć, jak mężczyzna, którego kiedyś kochała, jest rozdzierany na strzępy przez rozjuszoną bestię.