– Nie wiem – powiedziała Melania i ponuro napiła się koktajlu. Wszystko stanowczo robiło się jakieś brudne i cyniczne; wystarczyło, że Anastazja na to spojrzała.
– To przynajmniej chcę go zobaczyć. Bądź człowiekiem.
– Zobaczysz. Wszystkie zobaczycie.
– Co ty? Chcesz go przyprowadzić na jakiś rodzinny jubel? Odurniałaś? Przecież się zorientują.
– Trudno.
– Po co w ogóle robisz sobie tyle kłopotu? Papiery i w ogóle. Pobaw się nim i pogoń do lasu.
– Bo chcę go sobie zatrzymać.
– Ale z ciebie durna cipa. Chociaż, może masz rację. Jak już, to takiego. Ale ja i tak nie przyjdę. Nie znoszę tych… sabatów. Pokaż mi go.
– Dlaczego?
– Bo chcę! Jestem ciekawa! Chcesz dostać te papiery, czy nie? Mówi?
– Mówi. Czyta, ogląda telewizję, sznuruje buty. Jak facet.
– Facet? Śmierdzi? Pali? Bałagani? Lezie z łapami, kiedy nie masz ochoty? Ogląda mecze? Znika pić piwo z kumplami? Ogląda się za laskami? Rządzi się? Domaga się obiadków i wyprasowanych łachów? – Nie.
– No widzisz.
– Naprawdę możesz mi załatwić papiery?
– Jeden z moich samców może. I zrobi to, jeżeli go poproszę. W parę tygodni. A jeżeli naprawdę ładnie poproszę – w tydzień. Bez obawy, Melatonino. Ja mogę wszystko załatwić. Jeżeli chcę.
W sposobie, w jaki siedział, było coś niedobrego. Po pierwsze siedział na podłodze, oparty o ścianę, z dłońmi na kolanach. Jakieś takie niezdrowe było to siedzenie, pełne kamiennego, niewzruszonego bezruchu. Można by było tak siedzieć tygodniami. Jego wzrok też był jakiś dziwny, przenikający ściany i płynący gdzieś w nieskończoną pustkę. Ale najgorsze, że się kiwał. Ledwo dostrzegalnie, tylko głową i ramionami, o kilka milimetrów do przodu i do tyłu, ale się kiwał.
– Co ci jest? – zapytała Melania z płaszczem w ręku.
– Za dużo kamieni – odpowiedział. – Wszędzie dookoła ściany. Budzę się i widzę ściany, wyglądam przez okno, też ściany. Bliżej, dalej, wszędzie ściany. Wszystko szare. Nawet niebo tu jest małe i kwadratowe. Dlaczego nie mogę nigdzie iść? Powietrze jest gęste, światło zimne. Muszę wyjść.
– Nie możesz. Ktoś mógłby cię zobaczyć.
– Przecież zrobiłaś ze mnie człowieka, Melanio. Noszę ubrania, chociaż mnie obcierają. Umiem mówić. Nikt nie zwróci na mnie uwagi.
– Ale nie masz dokumentów.
– No to co? Czy tak co chwilę sprawdzają wam dokumenty?
Rzuciła płaszcz na ziemię i uklękła na wprost niego.
– Nigdy nie wiadomo. Coś się może stać, wiele się nauczyłeś, ale świat ludzi jest skomplikowany. Uznają cię za chorego i zamkną. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Proszę. Jeszcze tylko kilka dni. Zdobędziemy dokumenty i będziesz mógł wychodzić.
– Będę mógł wychodzić, bo załatwisz mi kilka kawałków papieru?
– Tak, bo ludzie pomyślą, że masz nazwisko, jakąś przeszłość, rodzinę. Nikt nie zrozumie, że urodziłeś się dwa tygodnie temu gdzieś w lesie.
– Las. Dałaś mi taką książkę. – „Słowo „las” znaczy „świat”. Duszę się tu.
– Nie jesteś już zwierzęciem. To… – machnęła ręką w stronę okna -… jest teraz twój świat.
Spuścił głowę i znowu zapadł gdzieś w przestrzeń. Przypomniała sobie dziewiętnastowieczne fotografie, jeszcze na szklanych płytach, przedstawiające indiańskiego wodza w jakimś więzieniu na Florydzie. Siedział dokładnie tak samo, nieruchomo, kamiennie, z wzrokiem wbitym w przestrzeń. To byli Indianie równin. Koczownicy. Żyli jak wilki, pod otwartym niebem, wędrując gdzie chcieli, a zamknięci w więzieniu siadali właśnie tak, nieruchomo, kamiennie, i patrzyli w przestrzeń.
A potem – umierali.
Ujęła jego policzki w dłonie i uniosła mu twarz ku swojej.
– Pojedziemy do lasu. Jutro. Obiecuję ci.
W żółtobrązowych oczach pojawiło się życie.
– Jutro? – zapytał z nadzieją.
– Tak. Ludzie też czasem mogą jeździć do lasu. Pokażę ci. Pospacerujemy, pooddychamy świeżym powietrzem. Zobaczysz swój las.
Jasne, że lubił surowe mięso, można się było tego spodziewać, ale wcale nie wyrywał jej steków przed usmażeniem. Jadł też warzywa, ziemniaki, lubił pieczone kurczęta. Najbardziej lubił carpaccio – cieniutkie jak bibuła płatki surowej wołowiny skropione oliwą i posypane kaparami, przyprawami i parmezanem. Patrzyła, jak sobie radzi z widelcem i nożem, jak odłamuje małe kawałki bagietki. Patrzyła z dumą. Łukasz potrafił zachować się przy stole, ale na ogół jadł jak prosię. Jej wilk miał w sobie coś z niewymuszonej elegancji arystokraty. Jadł schludnie, sztućcami posługiwał się jak sztukmistrz albo chirurg. Nie miała pojęcia, skąd mu się to brało. Korzystał z pamięci Łukasza? Miał wrodzony talent?
– Dużo się już nauczyłeś – powiedziała Melania.
– Ja to wszystko miałem już gdzieś w głowie – odpowiedział. – Kiedy coś widzę albo czytam, przypomina mi się, wraca. Ale czasem wraca inaczej, jakoś dziwnie. A czasami tego nie rozumiem. Teraz czytam gazety i wielu rzeczy nie rozumiem. Wiem, co oznaczają i rozumiem je słowami, ale nie wiem, po co są. Nie wiem, dlaczego tak wszystko komplikujecie. Głównie robicie te rzeczy, których wcale nie chcecie. I tak przez całe życie. A potem tego żałujecie. Ciężko być człowiekiem.
Melania podniosła kieliszek z winem i powoli wypiła go duszkiem. Oblizała wargi.
– Bycie człowiekiem ma też dobre strony – powiedziała. I wstała od stołu.
Stanęła przed nim i ścisnęła jego nogę udami. A potem wyjęła mu z dłoni kieliszek i odstawiła go na blat. Patrzył na nią z dołu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ujęła jego głowę, a potem zanurzyła palce w szczotkowatych, czarnych włosach. Oprawiona w pantofel na szpilce stopa Melanii oparła się o siedzenie krzesła. Odchyliła mu głowę do tyłu i zobaczyła błysk jego zębów.
– Jest jeszcze coś, czego się musisz nauczyć. – Miała schrypnięty głos.
– Pachniesz miłością – powiedział.
– Tak – szepnęła Melania.
Była ciekawa, czy w tym, co robił, rozpozna Łukasza. Jego wargi, dłonie i ciało wydawały się znajome i obce zarazem. Było dobrze. Trochę ciepło i łagodnie, a trochę dziwnie. I czasem wydawało jej się, że to, co robi, jest znajome, a czasem nie.
A potem, nagle, przypomniała sobie, jak wyglądał stojąc w wiejskiej kuchni, ogromny, kudłaty, z wielkimi zębami, o żółtych oczach bestii, z czarnym nosem i kryzą futra na karku. Słyszała jego gwałtowny oddech i wydało jej się, że słyszy warknięcia. Zobaczyła go ostro, wyraźnie, na wewnętrznej stronie zaciśniętych powiek, w świetle stuwatowej żarówki, jak na zdjęciu.
Przeszły ją ciarki, nie wiedziała czy ze strachu, czy z pożądania.
Ale pod palcami nie czuła szorstkich kudłów, tylko gładką skórę i pulsujące mięśnie pod spodem. To, co czuła w sobie i na sobie, z całą pewnością przypominało i smakowało jak mężczyzna.
Ale było potworem.
Strach.
I pożądanie.
To wszystko było i straszne, i słodkie. Dzikie i potężne. Obce i znajome.
Bała się otworzyć oczy.
Bała się, że jeżeli w tej chwili choćby uchyli powieki, to zaciskając palce, drapiąc mu plecy, ściskając go udami, zobaczy nad sobą wyszczerzone zęby jak białą palisadę, żółte oczy bestii i usłyszy wycie wilka.
Ale usłyszała tylko własny krzyk.
Otworzyła oczy.
I nic się nie stało.
– Maksym – szepnęła.
Jego imię. Maksym.
A potem było tak spokojnie, jedwabiście i cicho. Panował ciepły, żółty półmrok. Melania leżała z głową opartą o jego pierś, z udem zarzuconym w poprzek jego nóg, i słuchając dalekiego, głębokiego jak bęben bicia serca, czuła, że teraz naprawdę uczyniła go człowiekiem.
– Jak to jest być wilkiem? – zapytała.
– Inaczej. Prościej i szybciej. Pamiętam to jako chaotyczne obrazy, sceny, wiedzę, której nie da się wyrazić słowami. Te wspomnienia są trochę jak sen. Nie ma w nich słów ani porządku. Światło jest ostrzejsze, dźwięki też. I zapachy. Tamten świat składa się z zapachów. I uczuć.
– Jakich uczuć?
– Krótkich, ostrych i sensownych. Pragnień. Jedzenie, przestrzeń, bieg, polowanie, jedzenie, dzielenie się, czasem jest też strach albo gniew. Kiedy kogoś lubisz, traktujesz go przyjaźnie. Kiedy czujesz gniew, walczysz. Czujesz i robisz dokładnie to, co czujesz.
– A co czujesz teraz?
– Teraz jestem człowiekiem – powiedział. – I kocham cię.
Biegli przez las. Osypany gęstym śniegiem, z czerni i bieli, wyglądający nierzeczywiście jak dzieło obłąkanego cukiernika. Melania straciła oddech po kilkuset metrach, grzęzła w śniegu, przemoczyła buty, powietrze wdzierające się do płuc parzyło mrozem. Rozkaszlała się oparta o drzewo, ziejąc kłębami pary niczym lokomotywa. Zatrzymał się. Niechętnie i niecierpliwie.
– Co się stało? – Nawet się nie zadyszał.
– Zmęczyłam się. Nie moglibyśmy po prostu chodzić?
– Muszę biec – odpowiedział. – Naprawdę. Za długo siedziałem, chodziłem albo stałem. To jest potrzebne.
– To biegnij – zrezygnowała Melania. – Ja poczekam w samochodzie.
Sweter gdzieś pod kurtką przemókł i buchała z niego para. Miała mokre od śniegu buty, nogi pod rajstopami przemokły dla odmiany od potu. Nie ubrała się chyba najlepiej, ale skąd miała przypuszczać, że będą lecieć przez Puszczę Kampinoską jak jakieś obłąkane jelenie.