Zawahał się, ale najwyraźniej miał na to ochotę.
– Na pewno?
– Na pewno – potwierdziła. Niechby sobie leciał, dlaczego nie?
Wróciła do samochodu i włączyła ogrzewanie. Jej zamszowe, podbite futrem indiańskie buty zarobiły ciemne, mokre zacieki, przesiąknięta potem bielizna robiła się lodowata.
Melania siedziała w samochodzie słuchając radia i susząc rude loki w gorącym, pustynnym wichrze bijącym z dmuchawy.
W końcu wyschła.
A potem siedziała, wypatrując jego czarno – żółtej kurtki pomiędzy smolistymi pniami, sterczącymi z ciągnących się w leśne gąszcze obłych, zimnych zasp.
Nie znosiła zimy.
Czas mijał i nic się nie działo.
Melania czekała, aż pomiędzy drzewa zaczęła wpełzać wczesna, listopadowa szarówka.
Jeszcze trochę i zrobi się ciemno.
Strach urodził się w żołądku i zaczął wpełzać pod górę, środkiem klatki piersiowej, jak wąż.
A jeżeli – nie wróci?
Wysiadła z samochodu i przez chwilę spacerowała po zaśnieżonym parkingu. Strach, zwinięty w kłębek w jej żołądku, wiercił się, wił i potężniał.
Wydało jej się, że słyszy skowyt gdzieś daleko, w głębi lasu.
Nonsens.
W Puszczy Kampinoskiej nie było chyba wilków. Jakieś łosie, żubry, ze dwa wyleniałe rysie, ale nie wilki. Lisy – tak. Ale nie wilki.
Wyszła na drogę, przynajmniej częściowo odśnieżoną. Wolała chodzić po oblodzonych kocich łbach, niż znowu brnąć po kolana w zaspach.
Wąż miał się coraz lepiej i właśnie wcisnął łeb gdzieś w jej splot słoneczny.
Może coś mu się stało? Jakieś wnyki?
A może nie wróci.
Znowu miała zostać sama? Znowu połowa jej życia i serca miała stać się pustą, okrwawioną dziurą? Był już jej częścią. Niezbędną, absolutnie konieczną do życia. Musiał wrócić.
Ale nie wracał.
Samochód stał w małej dróżce odchodzącej w bok, pod zbitym z żerdzi szlabanem ze znakiem zakazu wjazdu. Martwy i cichy, z wyłączonym silnikiem. Minęła go idąc w jedną stronę i bezmyślnie zauważyła kilku ludzi siedzących w środku sztywno, nieruchomo jak kukły. Nie zwróciła na nich uwagi, zaprzątnięta własnymi myślami i własnym wężem wijącym się w środku.
Kiedy wracała, znów minęła ten sam samochód i wtedy usłyszała nagle trzask drzwiczek. Wysiedli. Dwaj mężczyźni siedzący z przodu ruszyli nagle w jej stronę, a trzeci został przy samochodzie. Ruszyli gwałtownie, długimi, wściekłymi krokami, kierowca wyszedł na drogę przed nią, a pasażer za nią.
Wąż dwoma gwałtownymi skrętami wypełzł na górę, jednym kłapnięciem połknął jej roztrzepotane serce, a potem owinął się wokół gardła i zacisnął.
Spojrzała na pękatą głowę wyrastającą bez pośrednictwa szyi z kołnierza skórzanej kurtki, na twarz ogolonego neandertalczyka, i skamieniała. Nagle z całą siłą dotarło do niej, jak bardzo nikogo nie ma w tym lesie, jak bardzo tą drogą nic nie jeździ.
– Czego się tu szwendasz, ruda zdziro?! Na co się, kurwa, gapisz?!
Dar to nie pistolet. Można zrobić różne rzeczy, można nawet dokonać niemożliwego, ale to wymaga czasu. Koncentracji, skupienia, ziół, rysunków, znaków. Może mogłaby rzucić na niego urok, ale efekt mógł przyjść za godzinę albo za tydzień. Może rozbiłby się samochodem albo dostał zawału. Mogła załamać jego los, ale potrzebowałaby Daru, który w tej chwili spał w ziemi albo bezużytecznie płonął w jej żyłach trawiony strachem. Mogła różne rzeczy, ale nie mogła posłać mu błyskawicy z dłoni. Żałowała. Bardzo to było, kurwa, smutne, ale tak właśnie było.
Cofnęła się i obejrzała przez ramię. Pasażer szedł do niej, z wysuniętą dolną szczęką, zjeżonymi wąsami i zmrużonymi oczami, w których kipiała wyzwolona na zawołanie wściekłość. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak kij do bejsbolu, tylko było o wiele krótsze – jak duża butelka.
– No, co?! Kurwo?! – wydarł się neandertal, bawiąc się nerwowo wielkim śrubokrętem.
To dzisiaj. Naprawdę. Zadźgana śrubokrętem, na jakiejś leśnej drodze, bo ośmieliła się spacerować. Bo cały świat do nich należał i mogli robić, co chcieli, a dzisiaj chcieli ją zabić, ot tak – bo ich wkurzyła. Bo w czymś przeszkadzała.
To dzisiaj.
Wyciągnął dłoń, żeby chwycić ją za włosy, ale się uchyliła. Nie mogła spalić go piorunem, ale mogła wyciągnąć swoją długą, ważącą teraz chyba z tonę nogę i wierzgnąć go w krocze.
I właśnie tak zrobiła.
I chybiła.
Uchylił się albo stanął jakoś bokiem, więc jej rozpaczliwe kopnięcie tylko otarło się o jego biodro, właściwie bez efektu, poza tym, że się rozjuszył ostatecznie.
A wtedy pojawił się Maksym. Pasażer stojący przy samochodzie spróbował go złapać, ale potknął się w pełnym śniegu i suchych liści rowie, a wilkołak po prostu go przeskoczył. Przeleciał mu nad głową jednym susem i znalazł się na drodze. Jeszcze nigdy w życiu nic jej tak nie ucieszyło. To, co było dalej, pamiętała jak spowite we mgle sekundy, niemrawe niczym muchy zatopione w żywicy.
Neandertalczyk wymierzył w niego rozkazujący, nie znoszący sprzeciwu palec, jak pistolet.
– Ty! Wypierdalaj! Bo cię zajebię!
Tyle zdążył. Maksym podszedł do niego dwoma długimi krokami i od niechcenia uderzył go w rękę. Śrubokręt warknął w powietrzu i odłupał wielki kawał kory z rosnącej przy drodze starej rosochatej sosny. Kierowca wrzasnął na całe gardło, patrząc na swoje przedramię dyndające jak łachman, a potem nagle runął na kolana i oparł czoło o kocie łby.
Maksym wyminął ją w biegu, podmuch powietrza rozwiał jej włosy, pasażer stęknął, wymierzając szeroki, zamaszysty cios pałką, ale przecięła tylko z szumem powietrze, bo Maksyma w tym miejscu nie było. Odchylił się półobrotem jak torreador i zaczepił przedramieniem o podbródek mężczyzny. Jakimś przypadkowym ruchem, jakby się z nim zderzył. Tamten wywinął pół kozła w tył.
Widziała, jak jego nogi w zapinanych na zamek kozakach odrywają się od ziemi, jak rozpaczliwie rozrzuca na boki ręce, usłyszała głuchy, obrzydliwy trzask, z jakim czaszka zderzyła się z pokrytą lodem szosą. Mężczyzna pojechał po kocich łbach ze dwa metry, a Maksym stał spokojnie i nie wiadomo skąd miał w ręku pałkę.
W ciągu następnej, długiej jak minuta sekundy zobaczyła, jak ten przy samochodzie sięga za pazuchę puchowej kurtki i jak biała, pozbawiona rękawiczki dłoń wynurza się, holując czarny, masywny pistolet.
Wilkołak machnął ręką, coś z chichotem mignęło w powietrzu, niewidoczne nawet przy tym dziwacznym, powolnym upływie czasu, pasażer wyskoczył nagle w powietrze, wygięty dziwacznie w tył, i z okropnym, blaszanym łomotem runął na maskę samochodu. Zjechał po niej i wstał, a wtedy Melania krzyknęła, bo zobaczyła jego wytrzeszczone, szalone oczy i rękojeść pałki sterczącą z ust, rozdartych i krwawych. Zrobił dwa chwiejne, zezowate kroki, nie wiadomo dokąd, a potem zwisający z jego dłoni pistolet huknął nagle przeraźliwie z rozbłyskiem pomarańczowego ognia, gdzieś w dół pod nogi. Z gałęzi posypał się drobny śnieg. Pasażer strzelił jeszcze dwa razy w ziemię obok swoich stóp i zwalił się w bok, łamiąc krzaki. Wystrzały huczały w lesie przeciągłym echem.
Maksym podszedł do klęczącego na drodze, nadal piastującego strzaskaną dłoń mężczyzny i objął dłońmi jego czoło, jakby mierzył temperaturę. Szarpnął nagle z ohydnym chrupotem i puścił go, bezwładnego jak drgający łachman.
– Męczył się. – wyjaśnił. – Tak trzeba.
Potem złapał go za kołnierz i bez wysiłku powlókł w kierunku leżącego nieruchomo pasażera, którego chwycił za nogę powyżej czarnego, zapinanego na suwak botka i też pociągnął w stronę samochodu. Pasażer patrzył prosto w ciemniejące niebo szeroko otwartymi oczami, a za jego podskakującą po kamieniach głową ciągnęła się rozmazana smuga ciemnej krwi.
Zwymiotowała dopiero przy własnym samochodzie, a potem, tknięta nagłym przebłyskiem rozsądku, zagrzebała ślady w śniegu.
Musieli zatrzymać się przy stacji benzynowej, bo dostała drżączki i nie mogła prowadzić. Wrażenie było takie, jakby właśnie rozładowała wagon koksu widłami. Jeden spacer – trzy trupy. Nieźle. Z drugiej strony, już drugi raz uratował jej życie. Gdyby nie on, to ona właśnie leżałaby przy drodze z otwartymi oczami patrzącymi w wieczność, a padający na nie śnieg nawet by nie topniał.
Maksym siedział trzymając się dłonią uchwytu przy suficie, z głową opartą o przedramię. Na odsłoniętym nadgarstku lśnił lykopeion, jak chromowana skolopendra. Czy tam w lesie zatęsknił, poczuł zew natury?
Skóra pod bransoletą była zaczerwieniona i obrzmiała, jakby odparzona. Nawet jeśli – musiał wrócić.
Należał do niej.
Melania patrzyła ponuro w filiżankę pełną parującej herbaty i usiłowała zrozumieć, jak to się stało, że wpakowała się w taką sytuację. To miał być triumf. „Robię, co chcę i macie się ze mną liczyć.” A zamiast tego siedziała w małym saloniku jak na ławie oskarżonych, a skupione wokół stołu Krewne debatowały nad jej życiem. Wyszło na to, że narozrabiała, a teraz ma się zamknąć i czekać, aż rodzinny areopag postanowi, co z tym wszystkim zrobić. Na razie na tapecie był osiemnastoletni syn Leokadii. Ciotka Konstancja postanowiła właśnie, że nie będzie zdawał do szkoły filmowej, bo nie. To znaczy, zapewne będzie zdawał, ale w żadnym razie się nie dostanie. Rodzinie potrzeba więcej prawników, ewentualnie jacyś finansiści. Reżyser nie tylko niczemu nie służy, ale jeszcze przyciąga uwagę. Zatem Paweł nie dostanie się do filmówki, bo tak zdecydowano.