Ale Maksym nie mógł tego zrobić i nie robił. Wstawał zawsze o tej samej porze, zakładał mundurek urzędnika i płaszcz. Codziennie w tym samym kiosku kupował gazetę. Kiedy miał wolny czas, patrzył w telewizor i drzemał.
A najgorsze było to, że przestał jej opowiadać o tym, jak wygląda świat ludzi oczami wilka.
Zdrętwiał, zobojętniał, a nawet jakoś zszarzał.
Stał się człowiekiem.
Rozmawiali o tym, co przeczytał w gazecie albo o tym, co było na obiad. Zaczął nawet opowiadać plotki, ale mechanicznie i bez zainteresowania, jakby powtarzał wyuczoną lekcję.
To było najgorsze, bo zrozumiała, że odgrywa tę rolę również przed nią.
Dlatego kiedy nadeszła kolejna pełnia, nie pozwoliła mu zamknąć się w garderobie, tylko położyła się u jego boku, normalnie na łóżku.
Wydawało się, że przemiany słabną i stają się coraz mniej intensywne. Poza tym, teraz Melania chciała zobaczyć go jako wilka.
Tęskniła.
Długo w nocy leżała słuchając jego chrapliwego oddechu, czując, jak rzucają nim konwulsje, ocierając się o jego bok porastający szorstką szczeciną, czując płonący w nim ogień, jakby trawiła go gorączka.
A potem zasnęła.
Obudziła się późno, leżąc w plamie słonecznego światła. To było ostre, zimowe słońce wznoszące się nad światem upudrowanym roziskrzonym, oślepiająco białym śniegiem. Krajobraz zrobił się schludny i wysprzątany, śnieg ukrył błoto, beton i smutek. Pozostała tylko biel.
Melania leżała w rozkopanej pościeli z zamkniętymi oczami i słuchała głębokiej, zimowej ciszy.
A potem sięgnęła w bok, na jego połowę łóżka, wiedząc, że natrafi na skłębione, miękkie futro.
Ale znalazła tylko pustą gładź prześcieradła.
I wilgoć.
Wielką, mokrą plamę.
Słońce wdzierało się przez szczelinę w zasłonach i padało na łóżko jak na scenę. A w tej plamie światła siedziała na pokrwawionym prześcieradle, kiwając się, ruda wiedźma, i dławiąc się stłumionym krzykiem tuliła do siebie odgryzioną, kosmatą łapę wielkiego basiora, na której rtęciowym blaskiem lśnił lykopeion, jak szereg zaciśniętych stalowych kłów.
Za oknem, w śniegu, ciągnął się łańcuszek okrągłych, wielkich śladów, odbitych jak pieczątki. Ślady były nieregularne, kuśtykające i poznaczone plamami krwi, podobnymi do rozsypanych rubinów. Ślady trzech nóg.
Wilk odgryza sobie łapę.
I jest wolny.
13 lutego 2003
PIORUN
W czarnej urnie moich wszystkich czarnych lat
Czarna błyskawica spala czarny kwiat
Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów
Spieszmy się nim czarny dzień powróci znów
Słyszę twój stłumiony głos, mówisz słowa gorzkie, przez łzy
Lecz już we mnie tylko złość, Pusta wściekłość – już nie ty…
Stanisław Staszewski
„W czarnej urnie”
Wyglądał jak wykonany na zamówienie. Jak ucieleśnienie najgorszych koszmarów. Aż do jego wejścia Janusz mógłby przysiąc, że bierze udział w wieczorze walczącym o tytuł Najgorszej Balangi Stulecia. Ta, po której żona Stalina strzeliła sobie w łeb, plasowała się zaraz na drugim miejscu.
Nawet nie chodziło o to, że Sylwia chwilowo darzyła go płomienną nienawiścią. To się ostatecznie zdarzało, jakkolwiek nie byli wcale najgorszym małżeństwem, jakie widział. Mniejsza też o to, że wszyscy goście wbili się w pogrzebowe garnitury, do jedzenia podano niewątpliwie zdrowe, aczkolwiek niejadalne sałatki, napić się można było tylko jakichś straszliwych dekoktów spreparowanych przez pana domu, o podejrzanych zapachach, odstręczającym smaku i śladowych ilościach alkoholu. Mógł też przeboleć straszliwy i kategoryczny zakaz palenia tytoniu, wspominania o tytoniu i myślenia o tytoniu, jaki obowiązywał chyba nie tylko w budynku, ale pewnie i ze dwieście metrów wokół niego. Ale towarzystwo, z którym zmuszony był brnąć przez tę żałosną parodię piątkowego przyjęcia, nie dawało się już zignorować. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że muszą istnieć jacyś młodzi zdolni, zarabiający grube pieniądze w dobrze prosperujących firmach, ale nigdy by nie przypuszczał, że sprawy zaszły tak daleko.
Tymczasem ekipa stłoczona w kosztownie urządzonym, martwym salonie składała się właśnie z takich okazów, którzy na dokładkę byli tak karykaturalnie kalifornijscy, że część jeśli nawet nie mówiła po angielsku, to wtrącała przynajmniej do rozmowy angielskie wyrazy. Wszyscy tu byli bogaci, kosztownie ubrani, przemęczeni i zupełnie puści w środku. Dosłownie wiało od nich nudą i snobizmem, od czego aż go skręcało w żołądku. Rozmawiali o pracy, pieniądzach, zamówieniach, komputerach, samochodach, znowu o pieniądzach, wyjazdach służbowych i reklamach. Okraszali zaś to wszystko takimi anegdotami, że aż litość brała.
Po pół godzinie bezproduktywnego pętania się po willi i odpowiadania na idiotyczne pytania zadawane przez ludzi, którzy nie zamierzali słuchać odpowiedzi, odniósł wrażenie, że gdyby spotkał kogoś normalnego, to padłby mu na pierś, łkając ze szczęścia.
Gwałtowna potrzeba wypalenia papierosa, wzmocniona jeszcze gorzko – miętowym smakiem jadowicie zielonego napoju, którym go uraczono, zagoniła go wreszcie na taras, ale i tam snuły się ze szklankami somnambuliczne postaci, które zadawały mu ankieterskie pytania. Na dokładkę było wściekle zimno, lodowata mgła otulała gubiące liście jesienne gałęzie i lampy oświetlające taras. W powietrzu wisiał deszcz.
Pociągnął na rozgrzewkę z wysokiej szklanki, usiłując zasłonić podniebieniem miękkim kanał nosowy i łykać na wstrzymanym oddechu. Sztuczka, która pozwalała przyjmować lekarstwa i czysty spirytus, tym razem nie poskutkowała; ohydny posmak ziół i angostury oblepił mu język. Nagle zatęsknił do domu i zapragnął, żeby był pusty, wolny od ciężkiego jak ołów milczenia obrażonej Sylwii, żeby można było w ciszy lub do wtóru cichutkiej muzyki elektronicznej czytać książkę w ciepłym świetle stołowej lampy albo brać kąpiel, albo oglądać godzinami „Discovery Channel”, popijając świeżą herbatę i paląc papierosy. Albo fajkę i cygara. Albo żuć tytoń i zażywać tabakę. Potem pomyślał, jak ciche i spokojne jest o tej porze laboratorium, i zatęsknił do pracy.
W budynku było jednak znacznie cieplej, więc zdecydował się na powrót. W środku superstereo grzmiało muzyką i trzeba było zachowywać formy, uśmiechać się do obcych, irytujących ludzi, odpowiadać na idiotyczne pytania.
Wchodząc wyobraził sobie, że trzyma automat Kałasznikowa i może pociągnąć długą, niekończącą się serią po całym pomieszczeniu, tłukąc lustra i butelki, dziurawiąc ściany i rozszarpując gościom śnieżnobiałe gorsy, roztrzaskując ziejący rapem chromowany pysk stojącego pod ścianą technicsa.
Ci faceci, z pagerami i telefonami komórkowymi, zafiksowani na forsie niczym stado obłąkanych numizmatyków, te babki, może nawet zadbane i atrakcyjne, ale nadęte, aroganckie i zimne tak strasznie, że nie potrzebowały lodu do drinków.
Sylwia wchodziła właśnie do salonu, ale na jego widok rozdęła chrapki i poszła gdzie indziej.
Właściwie trudno powiedzieć, o co poszło, bo przecież nie o te nieszczęsne spodnie do marynarki. Spodnie do marynarki były tylko symbolem. Janusz był żonaty dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że nie ma sensu dociekać przyczyn. Sytuacja dojrzała i już. Nic nie poradzisz. Można, oczywiście, zadawać naiwne pytania w rodzaju: „Co ja właściwie zrobiłem?”, ale spodziewać się należy wycedzonego z kobiecą logiką: „Właśnie nic nie zrobiłeś”. Gdyby nawet te spodnie miał i założył, znalazłyby się inne przyczyny, równie ważkie, i inne zarzuty, równie niewybaczalne. Niestety, małżeństwo jest stanem zero – jedynkowym. Między pogodzeniem się z jego niedogodnościami, a doskonałą jak wysoka próżnia samotnością, nie ma stanów pośrednich. A jeżeli nawet istnieją, to dla niespecjalnie bogatego doktora genetyki istnieją tylko teoretycznie. Poza tym, w grę wchodzi jeszcze miłość i nie zapominajcie o tym. To wszystko zmienia. Nie da się jej tak po prostu zignorować.
Nawet nie mógł się porządnie napić.
A potem zaczął się koszmar. Facet przyszedł spóźniony, więc na dźwięk gongu wszyscy na chwilę zamilkli, a kiedy wszedł, odruchowo spojrzeli w stronę drzwi wejściowych. Janusz również spojrzał i w mgnieniu oka zorientował się, że jest w piekielnych tarapatach. Nawet nie to, żeby tamten był szczególnie piękny. Był natomiast niewątpliwie przystojny. Zdecydowanie nie twardą, męską urodą rodem z reklam Camela, do której Janusz chętnie by aspirował, gdyby miał jakiekolwiek możliwości. Tamten był jakoś gadzio ładny, delikatny na twarzy, ale i dojrzały, opalony, błyskający białymi jak cukier zębami, złotowłosy, niebieskooki, ewidentnie bogaty, co aż wyłaziło z najdrobniejszego szczegółu jego garderoby, od idealnie zawiązanego jedwabnego krawata, aż po włoskie buty. Po prostu pieprzony książę z bajki. Młodzi zdolni zgromadzeni w salonie wydawali się przy nim niechlujni, niedomyci i spoceni, a ich garnitury nagle zaczęły przypominać wyświecone, robocze drelichy.
Przybysz wręczył pani domu wymyślny bukiet egzotycznych kwiatów, następnie pozdrowił gości gestem i błyskiem oślepiających zębów. A potem wkroczył do salonu i zaczął się przedstawiać. Janusz pociągnął długi łyk koktajlu i oparł się o marmurowy blat przy okienku do kuchni, za którym szalał pan domu bez marynarki, w czerwonych szelkach, wywijając lśniącym szejkerem i produkując kolejną porcję trucizny.