Выбрать главу

Dzisiaj siedział w barze naprzeciw zupełnie obcej kobiety i robił dokładnie to, w co u siebie nigdy nie wierzył. Tonął w niej, niczego o niej nie wiedząc i wcale mu to nie przeszkadzało. Nie obchodziło go nic. Dotychczasowy świat walił się w gruzy i wstawał świt nowego świata, w którym nie było żadnych reguł i wszystko było możliwe, trochę przerażające, fascynujące i nieznane.

Zrobiło się późno. Wczesne popołudnie zamieniło się w popołudnie zaawansowane, porę dnia, która ucieka najszybciej. Czas wracania do domu, jedzenia spóźnionych obiadów albo wczesnych kolacji, czas, który niepostrzeżenie zamienia się w wieczór. W domach, oświetlonych ciepłym, żółtym blaskiem, czas kanapy, czas gdzieś między „Teleekspressem”, a „Wiadomościami”. Czas, kiedy któreś powinno powiedzieć albo: „Muszę już iść”, albo: „Chodźmy do mnie”. Była gotowa to powiedzieć. Chciała to powiedzieć. Zaproszenie do krainy zupełnie nowego seksu, dzikiego i namiętnego, pełnego nowych, nieznanych obietnic, wisiało w powietrzu jak owoc. Wystarczyło wyciągnąć rękę.

– Muszę już iść – powiedział.

– Zobaczymy się jeszcze? – Znowu poczęstowała go tym rozbrajającym spojrzeniem zawstydzonej i spłoszonej sarenki. Po prostu powiedz: nie, pomyślał. Zanim wpadniesz po uszy.

– Masz telefon?

Podała mu wizytówkę.

– Często pracuję w domu – powiedziała. – Zadzwoń kiedy tylko chcesz.

– A będziesz mnie pamiętała?

– Więc zadzwoń szybko, zanim zapomnę.

Pocałunek był jak wybuch, jak płacz i zapach lata. Była w nim i namiętność, i muzyka, i bezgraniczna tęsknota. Cały świat zgasł, skurczył się do jej warg, języka i jej wąskich palców.

Kiedy wychodził w brudny, deszczowy dzień, kręciło mu się w głowie. Obojętnie zarejestrował, że elegancki płaszcz od Guerlaina z grubej czesanej wełny nadal wisiał na haku w szatni. Nie obeszło go to. Natomiast kiedy dochodził do motocykla, zapomniany od lat ostry skurcz niespełnionego pożądania przeszył mu podbrzusze eksplozją ognia.

Zanim znowu zaczął myśleć upłynęło przynajmniej ze dwie godziny.

Oddał motocykl i wrócił do domu autobusem, patrząc na stalowy zmierzch przez zachlapaną deszczem szybę. Nie wiedział co robić ze sobą i ze swoim życiem. Nigdy nie spotykał się z dwiema kobietami równocześnie. Małżeńskie gierki uprawiane z zamiłowaniem przez przytłaczającą większość świata uważał za upokarzający idiotyzm, właściwy dla ludzi, którzy nie wiedzą czego chcą. Jeżeli chcesz mieć przypadkowe romanse, pozostajesz w stanie wolnym. Jeżeli poznajesz kobietę, u boku której chcesz się zestarzeć, wtedy się żenisz i jesteś z tą kobietą. Tak wyglądał świat Janusza. Prosty świat jasnych reguł i zrozumiałego postępowania. Świat, w którym wybory są przemyślane i konsekwentne. Świat, który się zawalił.

Teraz przynajmniej dysponował wyjściem awaryjnym i mógł zdać się na los. Jeżeli Sylwia w końcu odejdzie, odnajdzie Weronikę i utonie w jej sarnich oczach. Jeżeli Sylwia zostanie z nim, świadomie i zdecydowanie, wyrzuci wizytówkę i zapomni o wszystkim. Jakie zgrabne, przemyślane i eleganckie zakończenie. Było takie dobre, że na chwilę zdołał się oszukać i odnaleźć w sobie iskrę optymizmu i wiary w przyszłość. Wszystkie uczucia, które stracił, zanim to się zaczęło.

A potem wysiadł z autobusu i wszystko przepadło. Przed chwilą znajdował się w egzotycznym świecie nowych możliwości, gdzie czekała nowa kobieta, nowe poranki, nowe marzenia, przejawy dwuosobowego folkloru i nowe potrawy. Wszystko tam było nowe, jak prosto ze sklepu. Błyszczące i w nienaruszonych opakowaniach. A potem stanął na ich ulicy i czar prysł.

Ulica osaczyła go wspomnieniami, skwerem, na którym na niego kiedyś czekała, błyszczącymi w deszczu wiadrami kwiaciarek, od których niespodziewanie kupował jej późne, jesienne kwiaty. Tędy szli z bagażami, żeby wyjechać na pierwsze wspólne wakacje, tamtego gorącego, magicznego lata. Na tamtej ulicy był szpital, gdzie poroniła, a na tej ławce płakała po wyjściu ze szpitala, rozpaczliwie wczepiona w niego, bo wiedziała już, że zawsze będą mieli tylko siebie.

Błagała go o zaklęcia, których zawsze się bał, te wszystkie: „obiecaj mi że nigdy mnie nie opuścisz”. A kiedyś, w zimowy poranek, kochali się, a potem nagle zaczęła płakać. „Nie chcę, żebyś umarł pierwszy – szlochała. – Nie chcę zostać bez ciebie, nigdy.” Tulił ją, czując jej gorący, mokry policzek na ramieniu, wypowiadał jakieś uspokajające banały, patrząc na przykryte śniegiem dachy, i nie wiedział, co z tym wszystkim zrobić, przejęty zabobonnym lękiem.

A teraz te wszystkie chwile miały zostać przekreślone kilkoma zdawkowymi, eleganckimi zdaniami. Zmięte i wyrzucone do kubła jak zetlałe pamiątki przy sprzątaniu piwnicy. Okrucieństwo i ostateczność tego gestu poraziły go nagle, kiedy tamtego wieczora wracał do domu. Wbiło go w betonowe płyty chodnika ciężarem przeraźliwej, ostatecznej straty. Żadna mglista obietnica nowego życia nie mogła tego osłabić. Miał już swoje życie. Mieli te wszystkie chwile, on i Sylwia, a teraz nagle miały one zostać przekreślone i unieważnione, w ten czy inny sposób.

Przywitała go pocałunkiem. Przytuliła się do niego w milczeniu, owiana jakąś cichą melancholią, jednak był to prawdziwy pocałunek, a nie małżeńska formalność przypominająca uderzenie stempla pocztowego, jaką go ostatnio częstowała.

Objął ją i pchnął nogą drzwi, przejęty do głębi poczuciem winy z powodu swojego popołudniowego flirtu. Ukryta w tylnej kieszeni wizytówka paliła go jak nasączona kwasem.

Czuł jej gorący dotyk, później, kiedy jedli wspólną kolację, kiedy siedzieli na kanapie patrząc w milczeniu w telewizor. W powietrzu nie było napięcia, naładowana elektrycznie burzowa atmosfera gdzieś się rozwiała, ale zastąpił ją głęboki, milczący smutek. Tak jakby oboje byli w żałobie, ale już nauczyli się z nią żyć. Nadal przytulała się do jego boku, półleżąc na kanapie z podwiniętymi nogami, opierając głowę o jego ramię. Gładził ją po głowie, a ona rewanżowała mu się, głaszcząc go delikatnie pełnym współczucia i smutku gestem. Wizytówka uwierała go przez tylną kieszeń dżinsów. Sztywne, prostokątne kłamstwo, które już zawsze będzie tkwiło między nimi. Postanowił pójść do kuchni i wyrzucić ją. Tak po prostu.

– Dlaczego płaczesz? – zapytał, pragnąc wydobyć ze swego głosu tyle ciepła i czułości ile tylko możliwe.

– Płaczę nad nami – szepnęła i to było jak wyrok. Poczuł fizycznie śmierć nadziei. Gdzieś wewnątrz klatki piersiowej, głęboko. Zapłonęła krótko i zgasła, jak trafiona piorunem. Ten wieczór nie był melancholijnym zakończeniem kłótni. Ona się z nim żegnała. Tracił ją. Zostawał sam. Tonął.

Długo siedział nocą w kuchni, patrząc na fraktale siwego dymu układającego się nad popielniczką, na mokry mrok za oknem, wianuszek liliowych płomyków pod szumiącym czajnikiem. Na elegancką, welurową wizytówkę leżącą przed nim na kuchennym stole. Jego umysł wyłączył się częściowo, jakby odrętwiały poczuciem klęski i straty. Pozostały mu tylko drobne, bezmyślne zachowania. Stan na pograniczu medytacji i katatonii, kiedy można godzinami obserwować fusy dryfujące w herbacie, dym z papierosa, albo refleksy światła załamującego się na łzach we własnych oczach.

A potem podniósł słuchawkę i z bijącym sercem, zdumiony własnym strachem, wystukał numer. Po trzech sygnałach rozległ się trzask i metaliczny, bezosobowy głos, którego nie poznawał, powiedział:

– Halo?

Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć, zagubiony w nagłej panice. Dzwonił bez celu, tylko po to, żeby upewnić się, że nieprawdopodobnie piękna dziewczyna z kawiarni, którą kilka godzin temu trzymał w ramionach, istnieje naprawdę. Ale nie poznawał jej. Nie potrafił nawet powiedzieć, czy głos, który słyszy, należy do mężczyzny czy do kobiety.

– To ty? – tym razem słyszał wyraźnie, że to Weronika. Głos stał się ciepły, dźwięczący. – Powiedz coś, chcę usłyszeć twój głos.

– Dobranoc – szepnął.

– Dobranoc, miły – powiedziała. Położył słuchawkę i stwierdził, że ma spocone dłonie. Dorosły facet, drżący jak osika, ponieważ przed chwilą powiedział przez telefon „dobranoc” pięknej dziewczynie. Dziewczynie, która wyrwana ze snu, o Bóg wie której w nocy, głuchym telefonem, nie tylko wie, kto dzwoni, ale odpowiada: „Dobranoc”. Bez żadnych pytań.

Ideał kobiety? To ta, która nie zadaje bez przerwy zbędnych pytań.

Wbrew własnym oczekiwaniom zasnął twardo i śniło mu się, że tkwi w pajęczynie, opleciony niczym mumia.

Następne dwa dni były tak szare i stalowociemne, że wydawało się, jakby cały świat umarł i toczył się przed siebie jedynie siłą rozpędu. Janusz postanowił jednak wrócić do pracy. Wstawał rano, wmuszał w siebie kubek cienkiej kawy z elektrycznego ekspresu, a czasem także kanapkę, którą żuł bezmyślnie nie czując smaku i połykał na siłę niczym gęś tuczona na pasztet sztrasburski. Potem szedł na przystanek i wciskał się do autobusu, pomiędzy cuchnące mokrą bawełną buroszare płaszcze. Patrzył na czarną gumę podłogi, wytłoczoną w przeciwpoślizgowe wzory, albo przez okno, na szare niebo, bure budynki i bezlistne drzewa.

Nawet Ogród Botaniczny, w którym stał Instytut, był martwy, jak skamieniały las.

Janusz żył jak w koszmarnym śnie, od czasu do czasu budząc się na chwilę w trupim świetle jarzeniówek auli, gdy abstrakcyjne piękno biochemii procesów genetycznych, którą wykładał na elementarnym poziomie drugiego roku, krzesało w nim odrobinę zainteresowania. Potem patrzył na siedzących przed nim studentów obleczonych w białe fartuchy laboratoryjne, gapiących się na tablicę z martwą cierpliwością galerników. W sinym świetle wydawali się udręczeni i chorzy, nawet studentki były ziemiste i nieatrakcyjne. Nawet Nigeryjczyk Patrick Nisangani wydawał się jakiś blady i pożółkły. W tym szarobetonowym, jarzeniowym świecie, w którym byli zamknięci, Afryka wydawała się zjawiskiem czysto teoretycznym.