Założyła spodnie, sweter, przeciwdeszczowy płaszcz i gumiaki, zabrała kobiałkę i nóż. Odczekała, pijąc kawę, aż zrobi się przynajmniej szaro, i poszła do lasu.
Zaczynał się tuż za ogrodzeniem, od kępy brzóz, przetykanych jałowcami i rzadkimi, pokręconymi sosenkami. Snuła się pośród mgły i mżawki, wpatrując w mech ubrany zwiewnymi pajęczynami, na krople rosy, lśniące niczym perły. Było zimno. Teren opadał w kierunku jeziora, mokre paprocie smagały ją po nogach, w powietrzu wisiało przenikliwe zimno, ale grzybów nie było. Na skraju lasu znalazła tylko wielkiego koźlarza, sędziwego, garbiącego się pod spróchniałym kapeluszem, nie wiadomo dlaczego nie odkryła go wcześniej, kiedy był w sile wieku i nadawał się do garnka. W taki właśnie sposób natknęła się tym zimnym świtem na swojego gościa. Nie robiła żadnego hałasu, brnąc po kostki w puszystym dywanie mchu. Nie usłyszał jej.
Stał tyłem na zboczu pagórka, patrząc na jezioro, lśniące metalicznie niczym wody Morza Północnego. Przy uchu trzymał telefon komórkowy i rozmawiał z kimś. Wyjąwszy raczej nieludzką porę, nie było w tym nic dziwnego. Pagórek nad jeziorem był jedynym miejscem w okolicy, gdzie telefony miały jaki taki zasięg.
– To jest normalna kolej rzeczy – powiedział jej gość stanowczym, poważnym głosem. – Tak musi być. Wiedziałaś, że to nastąpi. Cykl się obraca. Nie, nic na to nie poradzisz. Posłuchaj… posłuchaj mnie! Po prostu tak jest. Wybacz mi wszystko, co było złe i zapamiętaj to, co było dobre. Dziękuję ci. Nigdy cię nie zapomnę. Żegnaj.
Irena poczuła, że jej policzki nagle przenika mróz. Cofnęła się bezgłośnie po grząskim kobiercu mchu, pod osłonę młodych brzózek i sosen. Przybysz wyłączył telefon i patrzył na niego przez chwilę, po czym zamachnął się nagle i cisnął łukiem prosto w jezioro. Mały, prostokątny kawałek plastyku przekoziołkował kilka razy i plusnął w siną tafię, migocącą w świetle świtu jak polerowana stal. Mężczyzna wsunął ręce do kieszeni kurtki i stał patrząc nieruchomo na fale i kręgi na wodzie.
Gdzieś w górze polujący jastrząb zaniósł się tęsknym piskiem.
Irena, wracając do domu biegiem i bez grzybów, miała o czym myśleć.
Człowiek może wygłaszać przez telefon rzeczy brzmiące jak ostateczne pożegnanie – z rozmaitych przyczyn. Pod wpływem chwili i z powodu uwag rozmówcy może też wypowiadać jakieś głupie zdania, których normalnie by nie powiedział. Ale wyrzucenie telefonu miało w sobie coś nienormalnie desperackiego. Kiedy ktoś wyrzuca dobry telefon do jeziora, po prostu przestaje istnieć. Znika ze świata. Odcina pępowinę.
Zupełnie jakby umarł.
Nawet nie chodzi o to, że nie jest już dla nikogo dostępny. Ktoś taki sam nie zamierza się już z nikim skontaktować.
Jeżeli pan Mikołaj zamierzał nawet popełnić samobójstwo, to chyba nie tego ranka. Z apetytem zdrowego, pogodnego faceta zmiatał z patelni jajecznicę, popijał kawą i żując, w zamyśleniu patrzył przez okno na gubiące ostatnie liście jabłonie.
– Nie nudzi się panu? – spytała Irena, stawiając swoją filiżankę kawy na stole.
Uśmiechnął się łagodnie, z zamyślonym grymasem na twarzy.
– Życie się nie nudzi. A tutaj się naprawdę żyje.
– Tutaj?
– Tak. W tym miejscu nic się nie zmieniło. Od czterystu lat jest tak samo.
– Dlaczego akurat od czterystu?
– Nie wiem, może od tysiąca. Nie o to chodzi. Świat się bez przerwy zmienia. Odwiedza pani rodzinne miasto, idzie na ulicę, gdzie znajdowała się cukiernia, w której jako dziecko kupowała pani jagodzianki, i znajduje pani klub nocny. Albo parking. Albo osiedle mieszkaniowe. Dzisiejszy świat usiłuje sprawiać wrażenie, że istnieje tylko w teraźniejszości. Wszystko jest tymczasowe. Ulotne. Jestem już stary, pani Ireno, i zaczyna mnie to męczyć. Chcę znajdować cukiernie, piwiarnie, jeziora i góry w tych miejscach, w których były zawsze. Czuję się zmęczony tymi wszystkimi rzeczami, które są ciągle nowe, nowsze, ulepszone. Nie lubię, kiedy się wszystko zmienia, bo w życiu widziałem niedużo zmian na lepsze. Przynajmniej w codziennych kwestiach.
A tutaj – jezioro jest tam, gdzie było, od końca epoki lodowcowej. I zawsze na brzegu rósł jakiś las. I wie pani co? Jakiś dom pewnie też tu zawsze stał. A ta jajecznica – nie jest nowa ani ulepszona. Ludzie jedzą taką od tysięcy lat. Ja też ją teraz jem i smakuje tak samo jak wtedy. I jest pyszna. – Zasalutował łyżką. Irena przyjęła komplement i skłoniła się.
Był taki spokojny. Zupełnie nie przypominał kogoś, kto przed chwilą wygłosił grobowe „żegnaj” i wyrzucił telefon do jeziora. Rozstał się właśnie z żoną? Może z kochanką? Sześćdziesiąt pięć lat – czy to nie za późno na życiowe zakręty? Była młodsza i wydawało jej się, że już jest za późno na cokolwiek. Ale mężczyźni to co innego. Dopóki nie dopadały ich jakieś przewlekłe choroby, żyli złudzeniami nieśmiertelności i zachowywali się, jakby ciągle mieli trzydzieści lat.
– Dziwne miejsce na takie coś – powiedział pan Mikołaj, sięgając do drewnianej misy pełnej orzechów, stojącej na ocembrowaniu kominka. Wyciągnął poczerniały ze starości żelazny przyrząd – dwie sztaby z rzędami okrągłych wgłębień, połączone zawiasem.
– Dlaczego? – zdziwiła się. – Przecież to dziadek do orzechów.
Uśmiechnął się życzliwie, bez cienia pobłażliwości.
– Rzeczywiście, trochę tak wygląda. Ale to jest forma do odlewania kul. Osiemnastowieczna. Te otwory są połączone kanalikami, widzi pani? Tu się lało ołów, chłodziło i cyk! Można było potem odłamywać kule i ładować do angielskiej gwintówki. Skąd pani to ma?
– Nazbierało mi się dość dużo takich staroci. Mój mąż też lubił rzeczy. Był rzeźbiarzem i scenografem teatralnym. To się jedno z drugim wiąże. Uprawiał sztukę polegającą na wypowiadaniu się przez przedmioty, więc je lubił. Mamy nawet szablę. Kiedyś wykuł też miecz i jakąś dzidę. Wisi teraz w salonie. Forma do kul? Myślałam, że chodziło o łupanie kilku orzechów naraz.
Otworzył formę i umieścił orzech we wgłębieniu, po czym zacisnął sztaby. Chrupnęło.
– No, proszę. Działa. I o to chodzi. Może pani tłuc tym orzechy, a w razie potrzeby odlać sobie kule. A i po głowie można by komuś dać. Te rzeźby dookoła domu są pani męża?
– Tak. Podobają się panu?
– O dziwo, tak. Są ponure, ale w każdym razie to są rzeźby. Nie przepadam za takimi, które są po prostu pospawanym złomem.
– Takie też robił. To była doskonała fucha. Zamawiały je domy kultury, jakieś spółdzielnie mieszkaniowe, czasem miasta. Spawało się trochę śmieci i można było tego narobić na zapas. A potem, jeżeli się zdobyło zamówienie, wystarczyło je trzasnąć szarą farbą, załadować na ciężarówkę i uświetnić nowy miejski skwer albo klomb na skrzyżowaniu. Świetnie płacili i jeszcze wydawali bankiet. Trzeba tylko było mieć znajomości wśród architektów miejskich. To se ne vrati. Był taki czas, kiedy najlepiej szły pospawane rury, i taki, kiedy chcieli trójkątne blachy z otworami, jak plastry sera. Nie mam pojęcia, dlaczego sami ich sobie nie robili.
– Pani żartuje?
– Co, nie widział ich pan? Wszędzie stały takie potworki. Niektóre dalej stoją.
– Nie mieszkałem wtedy w Polsce.
– W Australii?
– Skąd… ach, moje dokumenty? Nie, nie tylko w Australii. W RPA, w Tajlandii, w Norwegii, w Ugandzie, w Czechach, różnie. Jeździłem po świecie.
– Pozazdrościć – westchnęła Irena. – Czym się pan zajmuje?
– Teraz już niczym. – Machnął ręką zrezygnowanym gestem, jakby chciał powiedzieć, że nie ma o czym gadać. Wytarł chlebem resztkę jajecznicy i wypił łyk kawy. – Przez jakiś czas, na przykład, handlowałem antykami. Ale robiłem też różne inne rzeczy. Mnóstwo. Jestem chyba rekordzistą w ilości rozmaitych zawodów.
– A dlaczego pan wrócił?
– Do Polski? To jest mój kraj. Zawsze tu wracam, o ile się da. Ale mieszkałem już w wielu innych krajach. Wszędzie można się przyzwyczaić i zapuścić korzenie. Ale w domu trzeba się pojawiać.
– Nie założył pan rodziny?
– Zakładałem kilka razy. Ale to jest coś wyjątkowo słabo odpornego na czas. Dzieci rosną, ludzie się oddalają od siebie, nużą się… jakoś nie wychodziło. Czas wszystko zabija, jeżeli jest go dużo.
Zegar w salonie wybił dziewiątą, wydawało się, że nigdy nie przestanie dzwonić. Aż w nim jęczało w środku, niczym w kościelnej dzwonnicy.
– Czemu się pani wzdrygnęła?
– Nie znoszę tego dźwięku. Ani tykania, ani kurantów. Chodzi właśnie o upływ czasu. Jakby go ciągle ubywało.
– Jest pani jeszcze młoda. Proszę po prostu zatrzymać zegar.
– I co mi to da? Mogę jeszcze schować głowę pod poduszkę. To ze mną jest problem, a nie z tym mechanizmem. Jestem starą babą. I to nie jest wina zegara.
Zebrała talerze i ułożyła je na opróżnionej patelni.
– Chce pan jeszcze kawy?
A potem znowu poszła malować. Musiała. Czuła, jak kolejne rysunki, które miała zamiar zrobić, kłębią się jej pod czaszką, jak walczą, żeby wydostać się na zewnątrz i rozlać po kartonie.
Za oknami werandy kłębiła się mgła, ogród stał w mżawce, wszystko było wilgotne, zimne i niegościnne. A Irena siedziała zamknięta jak w akwarium, w sztucznym słońcu kreślarskiej lampy, patrząc w przestrzeń nieprzytomnymi oczami, i rysowała. Zostawiała na papierze cały mrok, listopad, samotność i lęk. A także te cudaczne, mistyczne symbole. Zaczęły jej się już śnić. Ostatniej nocy spała ciężko, a rano pamiętała obrazy. Nagą kobietę zamkniętą w butli zwieńczonej koroną, stojącej na łące, wśród dziwacznych drzew i stworów. Walczące ze sobą gryfy.