Выбрать главу

Czarnego i białego. Mężczyznę w dziwnej czapce, koszący płomienie. W życiu nie miała takich wizji. Nie mogła tak po prostu ich namalować, bo nie miały nic wspólnego z książką, którą ilustrowała, ale i tak przenikały. Wpychały się na drugi plan, wciskały pomiędzy ozdobniki i ornamenty.

– Zrobiłem pani herbaty.

Lokator postawił parujący kubek na stoliku. W pierwszej chwili chciała się rozzłościć, zwrócić mu uwagę, że wlazł do jej prywatnej strefy, że patrzy przez ramię na nie ukończoną pracę, że narusza jej prywatność, że panoszy się w kuchni, ale wydało jej się to głupie. Siedzieli tu sami, o kilka kilometrów od najbliższego budynku, dodatkowo jeszcze odcięci od świata pluchą. Dzielenie tego pustego domu na strefy pełne milczenia wydało jej się jakoś dziecinne. Tak naprawdę cieszyła się, że przyszedł. I było jej miło, że po raz pierwszy od lat ktoś zrobił jej herbaty.

– Na wszelki wypadek wziąłem też cukierniczkę.

– Piję gorzką. – Uśmiechnęła się.

– Mogę popatrzeć? Nie znosi pani, gdy ktoś się gapi, kiedy pani pracuje, ale bardzo byłem ciekaw pani obrazów.

– Kiedyś nie znosiłam. Ale wie pan co? Od lat nikt ich nie ogląda. Ani kiedy maluję, ani potem. Przynajmniej dopóki nie wywiozę ich do jakiejś galerii. Maluję je i stawiam pod ścianą. Jeżeli pan chce, to proszę oglądać. W końcu do tego służą.

Najpierw popatrzył uważnie na rozłożone na stole ilustracje przyciśnięte najróżniejszymi przedmiotami, żeby nie pozwijały się schnąc. Przeszedł wzdłuż nich ze zmarszczonymi brwiami, ale nic nie powiedział.

Milczał długo, ale patrzył z zainteresowaniem.

– I co, podobają się panu?

– Jest pani skomplikowaną kobietą. I bardzo interesującą.

– Przecież oglądał pan obrazki, a nie mnie.

– Myli się pani. Dowiedziałem się znacznie więcej, niż pani chce pokazać. Tylko ptaki powinny lecieć w drugą stronę, a gryf powinien być pod psem. Inaczej nie wyjdzie.

Irena odłożyła piórko na brzeg słoika z wodą.

– Co nie wyjdzie?

– Reakcja. Te rysunki wyglądają jak alchemiczne. Zapisała pani część procesu transmutacji. Tak wyglądał tajemny język alchemii. Traktaty pełne surrealistycznych rysunków. To – pokazał palcem – znaczy wyżarzanie. Ta postać to jest rtęć, a paw to gnicie. Te ilustracje to były w pewnym sensie zapisy reakcji chemicznych.

– Namalowałam reakcję chemiczną?

– Znacznie więcej – powiedział. – Wzory chemiczne to tylko zapis tego, co się dzieje z cząsteczkami, alchemia to była też mistyka. Dlatego dziś nie zamieniliby swoich smoków, ślepych królów i słońc na wzory chemiczne. Nie oddają rzeczywistej idei. Pokazują tylko, co robi materia, a to najmniej ważne.

Irena zapaliła papierosa.

– Śniło mi się to. Śniłam alchemią?

– Mam fotokopie kilku szesnastowiecznych traktatów. Na górze. Jeżeli pani nie wierzy, to pokażę. Są trochę inne, zazwyczaj znacznie gorzej namalowane, ale to ten sam język, te same znaki. A może gdzieś pani to widziała i wyleciało pani z głowy?

– To są tylko wzorki. Ozdobniki. Zresztą, nie związane z treścią – to, co pan ogląda, to ilustracje do bajki. Dla dzieci. Nikt na ich podstawie nie wyprodukuje złota.

– Tak naprawdę alchemia służyła poszukiwaniu tajemnicy życia. Stworzenia. Zamiana ołowiu w złoto to był w gruncie rzeczy początek. Ćwiczenie. I sposób na znalezienie funduszy na dalsze badania. Kiedy znajdzie się sposób, żeby zmienić rtęć czy ołów w złoto, można zamienić cokolwiek w cokolwiek. Śmierć w życie chociażby.

Irena ponownie sięgnęła po piórko.

Od tamtego południa zaczęliście rozmawiać. Jak było do przewidzenia. Dwoje samotnych ludzi mieszkających w jednym domu na odludziu, należących w pewnym sensie do tego samego pokolenia, nie może zbyt długo bawić się w hotel i udawać właścicielki pensjonatu oraz gościa. Rozdzielone pomieszczenia, jadalnia, pokój, „pański taras”, „moja weranda”, „jeszcze kawy?” to było sztuczne. Oczywiście, część tego została. Kiedy chciał przejść granicę pomiędzy „hotelem” a „pomieszczeniami prywatnymi” zawsze pukał, przepraszał i nie narzucał się. Z kolei ty nie wchodziłaś na górę.

Płacił za pokój, więc to była jego strefa prywatna. Ale było już wiadomo, że po prostu jesteście dwojgiem ludzi mieszkających w jednym domu.

Nie miałaś pojęcia, co robił, kiedy znikał na górze. Nie wydawał wówczas żadnych dźwięków. Spędzał tak z siedem godzin dziennie. Nie znosiłaś tego, bo cały czas pamiętałaś tamto, wygłoszone nad jeziorem, kategoryczne pożegnanie. Czułaś wiszące w powietrzu napięcie, czekając na pojedynczy wystrzał, który wstrząśnie znienacka domem, na łomot kopniętego stołka, nagły brzęk szkła albo jeszcze coś innego.

Rano czułaś ten sam strach, bo równie dobrze mógł nie zejść na śniadanie, a wtedy mogło się okazać, że zażył przed snem pięćdziesiąt tabletek albo poderżnął sobie gardło.

Nasłuchiwałaś trwożnie, słysząc jak woda chlupocze w wannie, sprawdzając czy nie zapada tam podejrzana cisza, oznaczająca, że leży zanurzony w purpurze, z jedną ręką wywieszoną na zewnątrz, a krew kapie mu z palców na leżącą na podłodze starą brzytwę.

Jednak nic takiego się nie działo.

Oczywiście że nie chciałaś znaleźć w swoim domu trupa. Nie chciałaś pogotowia, policji, śledztwa, plotek, mozolnego poszukiwania rodziny i tak dalej. Ale zaczęło do ciebie docierać, że chodzi też o niego. Nie chciałaś, żeby coś mu się stało. Nie wiedziałaś skąd przybył, czego chciał, przed czym uciekał, ani dokąd zmierzał, ale wiedziałaś, że nie chcesz, żeby umarł.

Obserwowałaś go.

Czasem wychodził z domu i krążył po okolicy. Bez celu i bez słowa. Chodził po lesie, wędrował ścieżką dookoła jeziora i patrzył w milczeniu na wodę. Często siadał – na zwalonych pniach, na pomoście albo na krześle, które wyrzeźbiłem na wzgórzu z pnia starej gruszy, spalonej przez piorun. Siadał i patrzył przed siebie w głębokim, bezbrzeżnym zamyśleniu.

Lubiłem ten fotel.

Grusza stała samotnie, na wrzosowisku. Kiedy umarła pewnej wiosennej burzy, wziąłem łańcuchówkę, topór ciesielski, dłuta i ośniki, i przerobiłem ją na wpuszczony korzeniami w ziemię głęboki tron, z którego widać było lekko nachylone zbocze oprawione po bokach w ściany sosen, nadbrzeżne krzaki, a w dolinie jezioro otoczone lasem. Od strony domu rosną krzaki głogu, więc nie tak łatwo go wypatrzyć. Ale znalazł go i natychmiast zrozumiał, dlaczego go wyrzeźbiłem. Wystarczy raz zobaczyć widok, który się stamtąd rozciąga. Wystarczy rozeprzeć się na wygładzonym drewnianym siedzisku, znaleźć wszystkie oparcia i wgłębienia dokładnie tam, gdzie powinny być.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś jego sylwetkę w moim fotelu, po plecach przebiegły ci lodowate ciarki, bo to wyglądało, jakbym znowu tu usiadł. Dobrze znałaś ten widok. Jeżeli dostałem chandry, tęskniłem za górami, pokłóciliśmy się albo miałem jakieś kłopoty, było wiadomo, że tutaj można mnie znaleźć. Ale nigdy nie przychodziłaś na wzgórze, żeby się dalej kłócić, nigdy nie żądałaś tutaj wyjaśnień, ani mi nie mówiłaś, żebym wziął się w garść. To miejsce uważałaś za mój absolutny azyl. Respektowałaś to. Jeżeli poszedłem na wzgórze, rozmowa była skończona. Siedziałem tu godzinę albo dwie i czułem, jak cały smutek, gniew, tęsknota i rozgoryczenie wchodzą w fotel i spływają korzeniami do ziemi, tak jak kiedyś spłynęło tam kilka milionów woltów Boskiego gniewu. Siedziałem tyle, ile było trzeba. Kiedyś trwało to całą noc.

A potem schodziłem i wszystko było w porządku.

Ale nigdy nie siadywałem na nim w czasie burzy.

Wtedy właśnie go zobaczyłaś, podczas może ostatniej burzy tego roku. Jesienna burza. Rzadkie zjawisko, dziwnie złowrogie i jakby nie na miejscu. Siedział tam, w swoim kapeluszu i czarnym płaszczu lśniącym od deszczu, na tle chorego, brudnożółtego nieba. Palił jednego ze swoich skrętów i patrzył na jezioro. Nie mogłaś oderwać wzroku, przekonana, że za chwilę jego wparta w drewniany tron postać połączy się z niebem oślepiającą ognistą żmiją, a potem do wtóru upiornego trzasku stanie w błękitnym ogniu. Starzec na płonącym tronie, niczym prasłowiański władca podczas pogrzebu.

Ale nic takiego się nie stało.

Na co dzień był raczej pogodny, ale i tak rejestrowałaś wszystko, co robi, z rosnącym zaciekawieniem. Wiele rzeczy przyciągało uwagę.

To, jak skręcał papierosy, wyjmując z miękkiego staroświeckiego woreczka z cienkiej skóry drobno cięty tytoń, przypominający suszony mech. Zbierał najdrobniejsze okruszyny i starannie, z namaszczeniem układał je na bibułce, a potem machinalnie, nie patrząc, skręcał jedną ręką równego papierosa, jak prosto z pudełka.

To, jak jadł. Układał na kolanach serwetkę, starannie ujmował sztućce, dzielił jedzenie odmierzonymi, precyzyjnymi ruchami. Wszystko jedno czy podano kotlet, warzywa, czy zupę, można było go filmować i pokazywać adeptom szkoły dyplomatycznej. Jednak kindersztuba była czymś, czego można byłoby się spodziewać po kimś w jego wieku. Co innego, kiedy jadł sam. Wtedy najchętniej trzymał jedzenie w ręku, odcinał sobie małe porcje i podnosił do ust na końcu noża. Nie robił kanapek, nie przekładał chleba wędliną, tylko wszystko jadł osobno, po kawałku raz z tego, raz z tamtego. Lubił grube kromki, pokaźne kęsy mięsa, kostki sera, i jadł je w ten sposób, jeżeli mu nie towarzyszyłaś, a tylko ukradkiem zerkałaś zza drzwi albo widziałaś jego odbicie w szkle kredensu. Nigdy sam nie kroił pieczywa, tylko odłamy wał kawałki. Po jego posiłku bochenek wyglądał, jakby obgryzł go koń, ale nic nie mówiłaś. I zawsze wydziobywał wszystkie okruszyny chleba. Jeżeli wziął przygotowaną kromkę albo ułamał sobie kawałek, starannie zbierał z talerza wszystkie drobiny pieczywa i zjadał.