Выбрать главу

– Widziałam ich – wtrąciłam. – Na obrazie w gabinecie Carlisle'a.

Alice skinęła głową.

– Od czasu tej wizyty dołączyły do nich dwie przedstawicielki płci pięknej, jest więc ich teraz pięcioro. Nie mam pewności, co umożliwia im pokojową koegzystencję, ale podejrzewam, że nie bagatelne znaczenie ma wiek trzech mecenasów – każdy z nich liczy sobie ponad trzy tysiące lat. A może to ich talenty sprzyjają tolerancji? Podobnie jak Edward i ja, Aro i Marek są… wyjątkowo uzdolnieni.

Chciałam już spytać, co potrafią, ale podjęła przerwany wątek. – A może po prostu tak kochają władzę? Rodzina królewska to trafne określenie. – Ale skoro jest ich zaledwie pięcioro…

– Pięcioro – poprawiła mnie – nie licząc straży przybocznej.

– Straży przybocznej? – powtórzyłam osłupiała. Tyle wampirów w jednym miejscu! – To… brzmi… poważnie – wydukałam.

– O tak – potwierdziła. – Tworzą prawdziwy dwór. Strażników było ostatnio dziewięciu, ale oprócz nich kręci się tam wie lu… Jak by ich nazwać? Gości? Ich liczba stale się zmienia. Wielu z tych osobników także jest obdarzonych paranormalnymi zdolnościami – potwornymi zdolnościami, przy których moja to salonowa sztuczka. Volturi specjalnie ich sobie dobierają.

Rozdziawiłam usta, by zaraz potem je zamknąć. Alice popełniła chyba błąd, uświadamiając mnie w tak dosadny sposób, jak bliskie zera są nasze szanse.

Patrzyła na mnie uważnie, jak gdyby czytała w moich myślach.

– Rzadko się zdarza, że muszą z kimś walczyć. Niewielu śmiałków dąży do konfrontacji z nimi, a oni sami nigdy nie opuszczają swojego rodzinnego miasta. No, chyba że wezwą ich dokądś obowiązki.

– Obowiązki? – zdziwiłam się.

– Edward nie mówił ci, co należy do obowiązków Volturi?

– Nie – wykrztusiłam. Musiałam prezentować się wyjątkowo żałośnie.

Moja przyjaciółka odsunęła się, by zerknąć raz jeszcze w stronę ciekawskiego biznesmena, po czym na powrót nachyliła się nad moim uchem.

– Nazwał ich rodziną królewską nie bez przyczyny. Z racji swojego wieku, wzięli na siebie wymierzanie sprawiedliwości. Karzą tych, którzy łamią nasze zasady. Niezwłocznie i bezlitośnie.

Byłam w szoku.

– To są jakieś zasady? – spytałam odrobinę zbyt podniesionym głosem.

– Cii!

– Dlaczego nikt mi nic nie powiedział? – szepnęłam gniewnie.

– Przecież zamierzałam… chciałam stać się jedną z was! Czy ktoś nie powinien był mnie uprzedzić?

Moje oburzenie ją rozbawiło.

– Te zasady nie są takie znowu podchwytliwe czy skomplikowane. Właściwie istnieje tylko jeden główny zakaz. Rusz głową a sama się domyślisz, na czym polega.

Zastanowiłam się nad tym, co by to mogło być.

– Nie, nie wiem – skapitulowałam.

Alice wyglądała na zawiedzioną.

– Cóż, może to zbyt oczywiste. Nie wolno nam się ujawniać. – Ach – wyrwało mi się. Tak, to było zbyt oczywiste.

– Większość z nas zgadza się, że to rozsądne – ciągnęła – ale różnie bywa. Niektórzy po paru wiekach zaczynają się nudzić albo może wariują. W każdym razie, zanim taki ktoś wyda nie tylko siebie, ale i nas wszystkich, do dzieła przystępują Volturi. Albo ten kto jest na podorędziu.

– To dlatego Edward…

– Planuje ujawnić się na ich terytorium – w mieście, w którym udaje im się ukrywać swój sekret od trzech tysięcy lat, od czasu Etrusków. W mieście, o które tak dbają, że nawet nie polują w jego granicach. Volterra to najbezpieczniejszy zakątek na świecie – przynajmniej jeśli chodzi o ataki wampirów.

– Nie polują w jego granicach i go nie opuszczają – to co jedzą?

– Strażnicy sprowadzają dla nich ofiary spoza miasta, czasami z bardzo daleka. Mają dzięki temu co robić, gdy nie karzą buntowników. Albo kiedy nie pilnują porządku w samej Volterze…

– Czyli kiedy nie szukają takich szaleńców jak Edward – do kończyłam.

Od niedawna wymawiałam jego imię z zadziwiającą łatwością. Ciekawa byłam, skąd się to brało. Może dlatego, że spodziewałam się go niedługo zobaczyć? A może dlatego, że spodziewałam się niedługo zginąć? Była jakaś pociecha w tym, że miałam zostać zabita zaraz po nim.

– Wątpię, czy mieli kiedykolwiek do czynienia z podobną sytuacją – mruknęła dziewczyna zdegustowana. – Wampiry rzadko miewają skłonności samobójcze.

Dźwięk, który z siebie mimowolnie wydałam, był ledwie słyszalny, ale Alice pojęła bez trudu, że to jęk rozpaczy. Przytuliła mnie do siebie.

– Zrobimy, co w naszej mocy. Jeszcze nie wszystko stracone.

– Jeszcze nie – zgodziłam się, nieco się rozluźniając. – A jeśli coś schrzanimy, dopadną nas Volturi…

Alice zesztywniała.

– Mówisz tak, jakby dodawało ci to otuchy.

Wzruszyłam ramionami.

– Odwołaj to, Bello, albo w Nowym Jorku przesiądziemy się w powrotny samolot!

– Co?!

– Już ty dobrze wiesz, co. Jeśli się spóźnimy i Edwarda nie da się uratować, stanę na głowie, żeby odwieźć cię bezpiecznie do domu. Tylko bez głupich numerów, zrozumiano?

– Zrozumiano, zrozumiano.

Rozluźniła uścisk, żeby móc spojrzeć mi prosto w twarz. – Żadnych… głupich… numerów – powtórzyła.

– Obiecuję.

Wywróciła oczami.

– Okej. A teraz pozwól, że się skoncentruję. Zobaczmy, co nasz kochany świr kombinuje.

Wciąż do mnie przytulona, oparła się policzkiem o swój fotel i zamknęła oczy. Opuszkami palców wolnej dłoni rytmicznie pocierała sobie skroń.

Zafascynowana, długo jej się przyglądałam. Kiedy w końcu znieruchomiała, przypominała kamienny posąg – gdybym nie była wtajemniczona, myślałabym, że śpi. Ciekawiło mnie bardzo, jaką decyzję podjął Edward, ale nie śmiałam wyrywać przyjaciółki z transu. Tak mijały nam kolejne minuty.

Żałowałam, że nie mam pod ręką żadnego neutralnego tematu, o którym potrafiłabym rozmyślać, bo nie mogłam sobie pozwoli na to, by choć przez kilka sekund zastanowić się na tym, co mnie czeka – nie mogłam, jeśli nie chciałam zwrócić na siebie uwagi histerycznym krzykiem.

Odpadało zarówno snucie wizji pesymistycznych, jak i wysoce optymistycznych. Gdyby nam się bardzo poszczęściło, strasznie poszczęściło, może mogłyśmy ocalić Edwarda, ale nie byłam na tyle, głupia, by przypuszczać, że wówczas do mnie wróci. Moja misja ratunkowa nie miała niczego zmienić. Szykowałam się psychicznie na to, że w najlepszym przypadku spędzimy razem parę chwil, a potem znowu stracę go na wieki.

Znowu… Z bólu zacisnęłam zęby. Oto cena, jaką miało mi przyjść zapłacić za uwolnienie ukochanego ze szponów Volturi. Cena, jaką byłam gotowa ponieść.

Stewardesy rozdały chętnym słuchawki i wyświetlono film. Od czasu do czasu przyglądałam się z nudów poczynaniom jego bohaterów, ale jako że byli dla mnie jedynie plamami skaczącymi po niewielkim ekranie, nie potrafiłam nawet ustalić, czy to horror czy komedia romantyczna.

Po kilku godzinach, które zdawały mi się wiecznością, samolot obniżył lot, szykując się do lądowania w Nowym Jorku. Wyciągnęłam rękę, żeby wyrwać Alice z transu, ale zawahałam się. Powtórzyłam ten manewr, nigdy go nie kończąc, jeszcze z tuzin razy. Wreszcie dotknęliśmy kołami pasa startowego.

– Alice – zdobyłam się na odwagę – Alice, jesteśmy już na miejscu.

Dotknęłam jej przedramienia.

Bardzo powoli otworzyła oczy. Kilka razy pokręciła głową, kaprysząc lub protestując.

– I co tam? – spytałam dyskretnie, mając baczenie na mojego wścibskiego sąsiada.

– Nic nowego – szepnęła. – Nadal zastanawia się, jak poprosić Volturi o przysługę.

Na lotnisku musiałyśmy biec, żeby zdążyć na naszą przesiadkę, ale było to o stokroć lepsze od bezczynnego czekania. Gdy tylko odrzutowiec obrał kurs na Europę, Alice odpłynęła. Uzbroiłam się w cierpliwość. Kiedy na zewnątrz zrobiło się ciemno, podniosłam roletę i zagapiłam w czerń, żeby nie patrzeć w ścianę.