Выбрать главу

Stopniowo wszechobecna czerń przeszła w szarość, choć nie dostrzegłam żadnego źródła światła. Szliśmy w niskim tunelu o łukowatym sklepieniu. Po ścianach spływały niespiesznie wąskie strużki, jakby kamienie krwawiły atramentem.

Cala dygotałam. Wpierw myślałam, że to ze strachu, ale potem zaczęłam szczękać zębami i doszłam do wniosku, że jest mi najzwyczajniej w świecie zimno. Ubranie miałam mokre, a powietrze w podziemiach było lodowate. Podobnie jak skóra przytulającego mnie Edwarda.

Uzmysłowił to sobie równocześnie ze mną i odsunął się, nie puszczając jednak mojej ręki.

– N… n… nie – wyjąkałam, rzucając mu się na szyję. Mogłam sobie marznąć. Nie wiadomo, ile czasu nam pozostało.

Edward spróbował mnie rozgrzać, masując w marszu moje ramię.

Przemieszczaliśmy się bardzo szybko, ale tylko z mojego punktu widzenia. Raz po raz jeden z wampirów – stawiałam na Feliksa – wzdychał za naszymi plecami, poirytowany ludzką ślamazarnością.

Tunel kończył się kratą o rdzewiejących prętach grubości mojej łydki. Zamocowane w niej drzwiczki były otwarte. Edward schylił się, żeby zmieścić się w otworze, i wciągnął mnie za sobą do większego, jaśniejszego pomieszczenia. Za nami brzęknął metal kraty, a potem ktoś przekręcił klucz w zamku drzwiczek. Wolałam nie oglądać się za siebie.

Na przeciwległym krańcu długiej komnaty zobaczyłam kolejne drzwi, tym razem potężne, ciężkie i drewniane. Były bardzo grube – wiedziałam to, bo i one stały przed nami otworem.

Jeszcze trzy kroki, jeszcze dwa… Za progiem czekała niespodzianka. Mimowolnie się rozluźniłam. Zerknęłam na Edwarda. Zamiast pójść w moje ślady, zesztywniał i zacisnął szczęki.

21 Werdykt

Drzwi szczęknęły za nami, huknęła głucho zasuwana sztaba. Za wrotami krył się niewinny, współczesny w wystroju korytarz – kremowe ściany, przemysłowa wykładzina. Na suficie w regularnych odstępach wisiały jarzeniówki. Było tu cieplej niż w podziemiach, co przyjęłam z ulgą. Opuszczając loch, poczułam się znacznie raźniej.

Edward wydawał się być innego zdania. Z napięciem drapieżnika wpatrywał się w drobną postać w czarnej pelerynie. Jane czekała na nas na końcu korytarza, przy windzie. Alice stała bliżej. Podeszliśmy do Jane w trójkę. Wpuściła nas do windy z obojętną miną.

Za nami do kabiny wślizgnęli się Feliks i Demetri. Jako że byli już na swoim terytorium i nie obawiali się przypadkowych obserwatorów, zrzucili kaptury i rozchylili peleryny. Obaj, chociaż wampirzo bladzi, mieli nieco oliwkową karnację, co dawało niecodzienny efekt. Tęczówki mężczyzn przerażały intensywnym szkarłatem, wokół źrenic przechodzącym w głęboką czerń. Ciemnowłosy Feliks był obcięty na jeża – Demetriemu pukle sięgały do ramion. Ich ubrania – jasne, czyste i współczesne – nie wyróżniały się niczym szczególnym.

Skuliłam się w kącie, tuląc się do Edwarda. Nie przestawał tarciem rozgrzewać mojego ramienia i nie spuszczał z oczu niepomnej Jane.

Nie jechaliśmy długo, a kiedy wyszliśmy z windy, znaleźliśmy się w czymś na kształt lobby ekskluzywnego hotelu. Ściany pokrywała tu ciemna boazeria, podłogi zaś gruba, butelkowozielona wykładzina. Duże podświetlone obrazy przedstawiające toskańskie pejzaże zastępowały okna. Obite beżową skórą kanapy pogrupowano w wygodne wyspy, a na lśniących stolikach ustawiono wazony z ogromnymi, wielobarwnymi bukietami. Przyszło mi na myśl, że tak samo pachnie kwiatami w domu pogrzebowym.

Jak przystało na lobby, była tu i recepcja. Za eleganckim mahoniowym kontuarem stała śniada brunetka o zielonych oczach Na widok kobiety rozdziawiłam usta i to bynajmniej nie z powodu jej oszałamiającej urody. Piękna recepcjonistka była człowiekiem! Nie mogłam zrozumieć, skąd wzięła się w kwaterze głównej wampirów. W dodatku promiennie się uśmiechała.

– Witaj, Jane.

Widząc, kogo dziewczynka z sobą prowadzi, brunetka wcale się nie zdziwiła. Ani półnagi Edward, ani to, w jakim byłam stanie, nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia.

– Witaj, Gianno – rzuciła Jane, kierując się w stronę podwójnych drzwi w tyle lobby. Poszliśmy za nią. Zafascynowana obecnością drugiego człowieka, nareszcie odważyłam się spojrzeć za siebie. Kontuar mijał właśnie Feliks. Mrugnął do Gianny, a ta zachichotała.

Za drzwiami czekała na nas kolejna dziwna postać. Blady chłopiec w perłowoszarym garniturze mógłby być bratem bliźniakiem Jane. Miał wprawdzie ciemniejsze włosy i nie tak pełne wargi, ale twarz równie uroczą, co ona. Podobnie jak Gianna, stał za kontuarem, ale zza niego wyszedł.

– Jane!

– Alec.

Pocałowali się w oba policzki.

– Hm. – Alec przyjrzał nam się ciekawie. – Nieźle się spisałaś.

Wysłali cię po jednego, a wracasz z dwoma, z dwoma i pół.

To pół to byłam ja.

Jane wybuchła rozkosznie melodyjnym śmiechem. Alec przeniósł wzrok na mojego ukochanego.

_ Milo cię znowu widzieć, Edwardzie. Wydajesz się być w lepszym nastroju niż rano.

– Marginalnie – burknął Edward. Miał tak nachmurzoną minę, że zachodziłam w głowę, jak wyglądać jeszcze smutniej.

Chłopiec zainteresował się teraz dla odmiany mną. Tuliłam się do boku Edwarda, mokra i potargana.

– I to ma być przyczyna całego tego zamieszania? – spytał Alec sceptycznie.

Edward tylko pogardliwie się uśmiechnął. Nagle zamarł. Ułamek sekundy później za naszymi plecami odezwał się Feliks.

– Zamawiam! – zawołał niczym w jakiejś dziecięcej grze podwórkowej.

Edward błyskawicznie się odwrócił. Z głębi jego piersi dobywał się złowrogi charkot. Ręka sługi Volturi była nadal wyciągnięta wysoko w górę. Wampir opuścił ją i gestem dłoni zachęcił przeciwnika, by podszedł bliżej.

Alice przysunęła się do brata i położyła mu dłoń na ramieniu.

– Opanuj się – szepnęła.

Długo patrzyli sobie w oczy. Domyśliłam się, że Edward czyta siostrze w myślach. Musiała wyperswadować mu rzucenie się na Feliksa, bo wziąwszy głęboki wdech, spojrzał z powrotem na Aleca.

– Aro będzie zachwycony, mogąc znowu cię podjąć – stwierdził chłopiec, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

– Nie każmy mu dłużej czekać – zasugerowała Jane.

Edward skinął głową.

Alec i Jane złapali się za ręce i poprowadzili nas szerokim, bogato zdobionym korytarzem ku ogromnym złotym wrotom. Czy ten labirynt gdzieś się kończył?

Nasi dwaj przewodnicy zatrzymali się niespodziewanie w połowie drogi i przesunęli na bok jeden z paneli boazerii. Kryły się za nim zwykle drewniane drzwi. Nie były zamknięte na klucz. Alec uprzejmie je dla nas przytrzymał. Pierwsza próg przekroczyła Jane. Edward wepchnął mnie zaraz za nią. Wyrwał mi się jęk protestu, bo od ciemnego otworu bił chłód jak z podziemi. W budulcu ścian pokoiku rozpoznałam same kamienie, co na placu, w zaułku i w lochach.

Na szczęście był to jedynie przedsionek, który łączył korytarz z jasną, przestronną komnatą. Idealnie okrągły kształt tego drugiego pomieszczenia wskazywał na to, że trafiliśmy do wnętrza średniowiecznej wieży. Słoneczne promienie padające przez wąskie szparki wysokich okien malowały na posadzce jaskrawe prostokąty. Nie było tu lamp ani żadnych mebli poza kilkunastoma pseudotronami. Stolce te rozstawiono w nieregularnych odstępach wzdłuż zakręcających po linii okręgu ścian. Na samym środku sali, w płytkim leju, zauważyłam kolejną studzienkę kanalizacyjną. Przez chwilę zastanawiałam się, czy i tej używano jako tajemnego przejścia.

Komnata nie była pusta. Przy jej przeciwległym krańcu stała grupka wampirów pogrążona w spokojnej rozmowie. Relaksujący szmer ich cichych, dźwięcznych głosów przypominał brzęczenie letnich owadów. Dwie z kobiet, blade, w wydekoltowanych sukienkach, iskrzyły się w jednej z kanciastych plam światła, niczym pryzmaty rzucając na mur tęczowe poblaski.

Głowy nieśmiertelnych zwróciły się w naszą stronę. Większość obecnych miała na sobie zwykłe, współczesne ubrania, ale mężczyzna, który odezwał się jako pierwszy, był jednym z tych, którzy nosili peleryny. Czarny jak noc materiał spływał do samej ziemi. Włosy nieznajomy także miał czarne, tak długie i lśniące, że z początku sądziłam, że to nałożony kaptur.