– Czemu Aro wspomniał coś' o śpiewaczce? – spytała w pewnym momencie Alice.
– La tua cantante? – upewnił się Edward. Miał świetny akcent.
– Tak. O co mu chodziło?
Nadstawiłam uszu. I mnie zaintrygowało wtedy to włoskie wtrącenie.
Edward wzruszył ramionami.
– To takie ich określenie na kogoś, kto działa na jakiegoś wampira tak silnie, jak Bella na mnie. Bella jest moją „śpiewaczką”, bo jej krew do mnie „śpiewa”, przyzywa mnie.
Alice zachichotała.
Byłam tak zmęczona, że właściwie mogłabym zasnąć, ale uparcie walczyłam z sennością. Nie miałam zamiaru przegapić ani sekundy z tych, które miało być mi dane spędzić z Edwardem. Rozmawiając z siostrą, raz po raz pochylał się znienacka, by mnie pocałować – a to w czoło, a to w ciemię, a to w czubek nosa. Za każdym razem przechodziły mnie ciarki. Moje serce odzwyczaiło się od podobnych doznań. Odgłos jego uderzeń zdawał się wypełniać całe pomieszczenie.
Trafiłam do nieba – w samym środku pieklą.
Rozanielona, straciłam zupełnie poczucie czasu, więc kiedy Cullenowie zesztywnieli nagle, wpatrzeni w prowadzące na korytarz wrota, przestraszyłam się nie na żarty i wtuliłam w Edwarda jak dziecko.
Do lobby wszedł Alec. Oczy miał teraz intensywnie rubinowe. Mimo że brał udział w popołudniowej uczcie, jego szary garnitur pozostawał idealnie czysty. Na szczęście chłopiec miał nam do przekazania dobrą nowinę.
– Możecie już sobie pójść – poinformował nas zaskakująco przyjaznym tonem. – Prosimy tylko, abyście jak najszybciej wyjechali z miasta.
– Żaden problem – oznajmił Edward chłodno, ale bez sarkazmu.
Alec uśmiechnął się, skinął głową i zniknął za drzwiami. Edward pomógł mi wstać.
– Korytarzem po prawej dojdziecie do wind – wyjaśniła nam usłużnie Gianna. – Z hallu dwa piętra niżej wychodzi się prosto na ulicę. Do widzenia!
Ciekawa byłam, czy kompetencja kobiety będzie dla jej pracodawców wystarczającym powodem, żeby jej nie zabijać.
Alice spojrzała na nią spode łba.
Z ulgą przyjęłam wiadomość o istnieniu innego wyjścia – nie byłam pewna, czy zniosłabym kolejną przeprawę przez podziemia.
Zjechawszy windą na parter, wyszliśmy na zewnątrz przez kolejne eleganckie lobby. Tylko ja z naszej trójki obejrzałam się za siebie. Tak jak myślałam, Volturi zamieszkiwali średniowieczny pałac. Dziękowałam Bogu za to, że od frontu nie było widać nieszczęsnej wieży.
Zagłębiliśmy się w labirynt wąskich, brukowanych uliczek. Dopiero zmierzchało, ale gęsta zabudowa miasta sprawiała, że na poziomie chodnika było ciemniej, niżby wypadało. Właśnie zapalały się uliczne latarnie.
Mieszkańcy Volterry, pospołu z przyjezdnymi, nadal świętowali. Mój ukochany nie wyróżniał się swoją peleryną w tłumie, bo wiele osób przebrało się na wieczór za hrabiego Drakulę. Plastikowe wampirze kły nosili teraz nawet dorośli.
– Co za idiotyzm – mruknął Edward.
Zmęczona, nie zauważyłam, kiedy zostaliśmy sami. Uzmysłowiwszy sobie, że jesteśmy w dwójkę, rozejrzałam się nerwowo.
– Gdzie Alice? – szepnęłam spanikowana.
– Poszła po twoją torbę. Gdzieś ją tu rano schowała.
No tak, przecież wzięłam ze sobą szczoteczkę do zębów i inne drobiazgi. Ucieszyłam się, że już niedługo będę mogła się odświeżyć.
– Poszła też ukraść dla nas samochód, prawda? – odgadłam.
Chłopak uśmiechnął się szelmowsko.
– Ale nie na terenie miasta.
Droga do bramy wjazdowej ciągnęła się w nieskończoność. Widząc, że jestem skrajnie wyczerpana, Edward owinął rękę wokół mojej talii i pozwolił mi się na sobie uwiesić.
Przechodząc pod łukiem bramy, zadrżałam. Wisząca nad naszymi głowami kratownica przypominała drzwi klatki. Bałam się, ze spadnie i uniemożliwi nam ucieczkę z tego przerażającego miejsca.
Znalazłszy się poza murami, Edward skręcił w prawo i poprowadził mnie ku zaparkowanemu w cieniu autu, które czekało na nas z włączonym silnikiem. Ku memu zdziwieniu, zamiast przejąć kierownicę, chłopak wślizgnął się za mną na tylne siedzenie.
– Wybaczcie – przeprosiła nas Alice, wskazując na deskę rozdzielczą. – Nie było zbyt wielkiego wyboru.
– Nie ma sprawy. – Edward wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu. – Ten jeden raz możemy przejechać się czymś dla tatusiów.
Dziewczyna westchnęła.
– Ach, to porsche 911… Muszę sobie chyba takie sprawić.
– Kupię ci na Gwiazdkę – obiecał jej brat. Odwróciła się, żeby odwzajemnić uśmiech.
– Żółte – podpowiedziała.
Odruchowo zacisnęłam palce na skraju siedzenia. Zjeżdżaliśmy już po serpentynie w dół wzgórza, droga była kręta i ciemna. Trudno było pogodzić się z tym, że moja przyjaciółka nie musi nią patrzeć, żeby trzymać kurs.
Edward znowu trzymał mnie w ramionach, a wełniana peleryna skutecznie chroniła przed chłodem. Było mi więcej niż przyjemnie.
– Możesz się wreszcie zdrzemnąć – szepnął. – Game over.
Wiedziałam, że chodzi mu o rozgrywkę z Volturi, ale mimowolnie przypomniałam sobie naszą konfrontację w lesie, kiedy zakończył coś zupełnie innego. Cóż, miałam w sobie dość energii, żeby jeszcze trochę poudawać, że tamto zdarzenie nie miało miejsca.
– Nie chce mi się spać – skłamałam. – Może później.
Byłam gotowa podeprzeć sobie powieki zapałkami, byle tylko nie stracić ukochanego z oczu. Kontrolki deski rozdzielczej dawały dość światła, by umożliwić mi dalsze napawanie się jego urodą. Przycisnął wargi do zagłębienia pod moim lewym uchem.
– Chociaż spróbuj – zachęcił. Pokręciłam głową.
– Ech. Cała ty. Uparta jak zwykle.
Miał rację, byłam uparta. To upór pozwolił mi wygrać ze zmęczeniem. Najtrudniej było w panujących na szosie ciemnościach, ale już na lotnisku we Florencji otrzeźwiły mnie jasne światła i wizyta w toalecie, gdzie przebrałam się i umyłam zęby. W międzyczasie Alice kupiła Edwardowi nowe ubranie, mógł, więc zostawić pelerynę na stercie śmieci w jakimś zaułku.
Lot do Rzymu był na tyle krótki, by nie nastręczyć mi większych trudności. Schody zaczęły się w drugim samolocie, ze stolicy Wioch do Atlanty. Przewidując zbliżające się załamanie, poprosiłam stewardesę o przyniesienie mi szklanki coli.
– Bello! – Edward spojrzał na mnie z dezaprobatą. Wiedział o mojej niskiej tolerancji na kofeinę.
Alice siedziała za nami. Ściszonym głosem rozmawiała przez telefon z Jasperem.
– Może i chce mi się już spać – powiedziałam – ale nie chcę zasnąć.
Jak mu to wyjaśnić, żeby nie domyślił się, co kombinowałam? Do głowy przyszło mi świetne usprawiedliwienie.
– Widzisz – dodałam – starczy, że zamknę oczy, a już widzę takie rzeczy, że mam dosyć. Boję się, że będę miała koszmary. Podziałało. Już się ze mną nie spiera!.
Nadarzała się idealna okazja do omówienia wydarzeń kilku ostatnich dni i miesięcy, do wyciągnięcia od Edwarda odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Nie dość, że mieliśmy spędzić, siedząc koło siebie, ładnych parę godzin, to w samolocie nie mógł mi uciec (a przynajmniej nie tak łatwo, jak gdzie indziej. Nikt, z wyjątkiem Alice, by nas nie słyszał, bo reszta pasażerów szykowała się do snu – wyłączali już swoje lampki i prosili obsługę o poduszki. Ponadto, zaabsorbowana konwersacją, nie mogłabym zasnąć.
Tylko czy naprawdę chciałam poznać te odpowiedzi? Po raz drugi ugryzłam się w język. Być może z wyczerpania rozumowałam błędnie, ale miałam też nadzieję, że przekładając przesłuchanie, zyskam kilka dodatkowych godzin sam na sam z Edwardem w bliżej nieokreślonej przyszłości. Trochę tak jak Szeherezada, przedłużałam w ten sposób swoje życie.
Piłam jedną colę za drugą. Usiłowałam nawet nie mrugać. Każda minuta na jawie wynagradzała mi moje wysiłki. Edward nie tylko przytulał mnie wciąż do siebie, ale i gładził delikatnie po twarzy opuszkami palców i całował we włosy, nadgarstki i czoło. W dodatku wydawał się być tym uszczęśliwiony. Ja też go głaskałam. Wiedziałam, że po powrocie do Forks, przy pierwszym ataku bólu, przyjdzie mi tego żałować, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Dobrze, że chociaż nie całował mnie w usta – tylko to chroniło mnie przed popadnięciem w obłęd. W końcu ile razy można czyjeś serce przepuścić przez magiel? Mimo że wiele przeszłam, żadne z moich doświadczeń mnie nie zahartowało. Czułam się przeraźliwie krucha, jakby można było mnie zniszczyć jednym słowem.