Выбрать главу

Zatrzymał się nagle, pragnąc, by kontynuowała pracę. Chciał tylko obserwować, jak wykopuje dmuchawce, przyglądać się rytmicznym wymachom i rozkołysanym biodrom. Lecz Halldis zaniepokoiła się. Errki odebrał wszystkie wyraźne sygnały wysyłane przez nią i stanął jak wryty z zaciśniętymi pięściami. Spojrzenie Halldis trafiło go jak deszcz strzał.

Słońce nadal wspinało się po niebie, zawzięcie prażąc ludzi, zwierzęta i wysuszony na pieprz las. Posterunkowy Robert Gurvin siedział samotnie, pogrążony w myślach. Rozpiął guzik koszuli i dmuchnął na klatkę piersiową. Strużka potu ciekła mu po szyi. Próbował odsunąć kosmyk włosów z czoła, ale ten nie miał ochoty zostać na nowym miejscu. Posterunkowy poddał się i dla odmiany spróbował zwolnić tętno siłą woli. Słyszał, że starzy Indianie potrafili robić coś takiego, ale z całej tej koncentracji wynikło tylko tyle, że zaczął się pocić jeszcze bardziej.

Na zewnątrz rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł zziajany, tęgi chłopiec w wieku około dwunastu lat. Bez tchu stanął na środku pokoju. W jednej dłoni trzymał popielaty futerał, przypominający dziwnie ukształtowaną walizkę. Może w środku znajdował się jakiś instrument muzyczny w kształcie liry? „Chłopiec nie wygląda, jakby umiał grać na lirze", pomyślał Gurvin. Przyjrzał mu się dokładnie. Był niesamowicie otyły. Ręce i nogi sterczały mu z tułowia pod kątem, jakby był napompowany do pełna helem i właśnie miał się wznieść w powietrze. Brązowe przetłuszczone włosy lepiły mu się do głowy cienkimi pasmami. Był boso. Nosił poprzecierane, obcięte dżinsy i brudny podkoszulek. Usta miał otwarte z podniecenia.

– Słucham.

Posterunkowy Gurvin odgarnął na bok papiery. Tamtego dnia nie miał zbyt wiele do roboty, poza tym lubił, gdy ktoś go odwiedzał. Właśnie teraz napawał się niewiarygodnym widokiem.

– Co się stało, chłopcze?

Przybysz zrobił krok naprzód. Nie przestawał dyszeć. Było widać, że musi szybko zrzucić z serca jakiś ciężar. Pewnie chce zgłosić kradzież roweru albo coś w tym rodzaju. Oczy mu błyszczały i trząsł się tak bardzo, że Gurvinowi od razu nasunęło się skojarzenie z ciepłym sufletem w piekarniku, tuż zanim się zapadnie.

– Halldis Horn nie żyje!

Jego głos balansował gdzieś pomiędzy dyszkantem dziecka a niższym tembrem głosu mężczyzny, którym miał się stać. Zaczął nisko, ale kiedy doszedł do słów „nie żyje", mówił już falsetem.

Gurvin przestał się uśmiechać. Zdumiony spojrzał na stojące przed nim stworzenie, niepewny, czy dobrze usłyszał. Mrugnął i położył sobie dłoń na karku.

– Co powiedziałeś?

– Halldis nie żyje. Leży na schodach przed domem!

Wyglądał jak bohaterski żołnierz, który wrócił samotnie do obozu, żeby zameldować o tym, że cały jego pluton zginął w akcji. Poruszony do głębi duszy, ale mimo to niepozbawiony godności. Stawał przed dowódcą i meldował, że zakończył misję.

– Siadaj, młody człowieku! – powiedział Gurvin władczo i skinął głową w stronę krzesła. Chłopiec pozostał jednak nieporuszony. – Chodzi ci o tę kobietę, która ma małe gospodarstwo w Finnemarce?

– Tak.

– I przychodzisz prosto stamtąd?

– Szedłem obok jej domu. Leży na schodach.

– Jesteś pewny, że nie żyje?

– Tak.

Gurvin zmarszczył brwi. Upał dawał się wszystkim we znaki.

– Sprawdziłeś to?

Chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem, jakby na samą myśl o tym miał zasłabnąć. Pokręcił przecząco głową, a jego monstrualne ciało zafalowało.

– Nie dotykałeś jej w ogóle?

– Nie.

– No to skąd wiesz, że nie żyje?

– Jestem pewien – wydyszał chłopiec.

Gurvin wyjął pióro z kieszeni koszuli i coś zanotował.

– Podaj mi swoje nazwisko.

– Snellingen. Kannick Snellingen.

Oficer mrugnął oczami. Imię i nazwisko były tak samo osobliwe jak chłopiec, ale pasowały do niego. Zapisał je w notesie, opanowując mimikę, by nie okazać dezaprobaty dla decyzji rodziców o wyborze imienia dla chłopca.

– Tak cię ochrzcili, Kannick? To na pewno nie przezwisko? Albo skrót od Karla Henrika?

– Nie, Kannick. Pisze się przez „c-k".

Gurvin zamaszyście zanotował dane.

– Nie codziennie spotyka się takie imię – powiedział uprzejmie. – Ile masz lat?

– Dwanaście.

– I chcesz mi powiedzieć, że Halldis Horn nie żyje?

Chłopiec skinął głową, nadal ciężko dysząc i smutnie przestępując z nogi na nogę. Na podłodze blisko siebie postawił walizkę. Była pokryta nalepkami. Gurvin zauważył serce, jabłko i parę imion.

– Nie nabierasz mnie przypadkiem, co?

– Nie!

– Tak czy inaczej, myślę, że powinienem do niej zadzwonić. Sprawdzę, czy odbierze telefon – stwierdził Gurvin.

– Niech pan sobie dzwoni. I tak nikt nie odbierze!

– Siadaj wreszcie – powiedział Gurvin. Po raz drugi wskazał głową krzesło, ale chłopiec wciąż stał. Gurvin podejrzewał, że gdyby usiadł, pewnie nie dałby rady się podnieść. Numer znalazł w książce telefonicznej pod nazwiskiem Thorvald Horn. Wybrał I czekał. Halldis miała swoje lata, ale poruszała się jeszcze całkiem żwawo. Żeby się upewnić, czekał dość długo. Pogoda była wspaniała. Może kobieta wyszła do ogrodu? Chłopiec wpatrywał się w niego, oblizując usta. Gurvin zauważył, że czoło chłopca jest bielsze niż policzki, bo ocieniała je gęsta czupryna. T-shirt miał trochę za krótki i część ogromnego brzucha wylewała się znad szortów.

– Opowiedziałem panu o wszystkim – powiedział bez tchu. – Teraz mogę już iść?

– Nie. Obawiam się, że nie – odparł policjant, odkładając słuchawkę. – Nikt nie odpowiada. Muszę wiedzieć, kiedy u niej byłeś. Muszę napisać raport, a to może być ważne.

– Ważne? Przecież ona nie żyje!

– Muszę wiedzieć, kiedy to się mniej więcej stało – przemówił łagodnie Gurvin.

– Nie mam zegarka. I nie wiem, jak długo idzie się tu z jej zagrody.

– Powiedziałbyś, że jakieś trzydzieści minut?

– Biegłem prawie przez całą drogę.

– No to powiedzmy dwadzieścia pięć.

Gurvin spojrzał na zegarek i zrobił kolejną notatkę. Nie sądził, żeby tak gruby dzieciak szybko biegał, zwłaszcza że miał ze sobą bagaż. Znów wybrał numer Halldis. Odczekał długą chwilę, zanim odłożył słuchawkę. Był zadowolony. Trafiła się długo wyczekiwana odmiana w rutynie codziennych zajęć. Była mu bardzo potrzebna.

– Czy mogę teraz pójść do domu?

– Podaj mi swój numer telefonu.

Chłopiec zaskrzeczał piskliwym głosem. Podwójny podbródek zadrżał na pulchnej twarzy, a dolna warga zadrżała. Policjant zaczął mu współczuć. Wyglądało na to, że rzeczywiście coś się stało.

– Mam zatelefonować po twoją matkę? – zapytał łagodnie. – Może przyjść po ciebie?

Kannick pociągnął nosem.

– Mieszkam w Guttebakken.

Ta informacja kazała Gurvinowi przyjrzeć się chłopcu z zainteresowaniem. Kannick miał wrażenie, że oczy policjanta zasnuwa błona, i natychmiast zrozumiał, że dorosły właśnie włożył go do nowej teczki z adnotacją „niewiarygodny".