Выбрать главу

Każdy poryw akwilonu Niesie je w domostwa progi.

Masz ci los! No i spróbuj tu się dorozumieć, kto kogo niesie. Tak, siła wszelakich słów zna Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego. Na to jest poetą. Robota nie najlżejsza. „Dla jednego słowa zmarnujesz rad tysiące ton językowej rudy” — powiada Fiodor Kuźmicz. To dla nas tak się trudzi. A przecie i bez tego spraw tyle ma na głowie.

Ponoć wymyślił, że można z drzewa krzywą pałę wyciosać i wygiąć w łuk, a nazywać się toto ma koromysłem. Nam wszystko jedno, jak każą, to słuchamy, może być i koromysło, a po co to, dla kogo — nie nasza rzecz. Nosić na tym łuku trzeba dzbany z wodą, żeby rąk w dół nie ciągnęło. No, może przed wiosną wydadzą komuś w Składzie takie koromysła. Najsampierw sanitarzom, żeby tak w złą godzinę nie wymówić, potym baszom, a w końcu i nam się dostanie. Do wiosny niedaleko. Ruczaje popłyną, kwiatki wyrosną, cudne dziewuszki wdzieją sarafany… Rozmarzysz się! A Fiodor Kuźmicz napisał coś takiego:

Wiosno, wiosno bez kresu, w rozkwicie O bez krańca, bez kresu marzenie! O, poznaję, przyjmuję cię, życie! I pozdrawiam cię tarczy dzwonieniem.

Tylko dlaczego „tarczy dzwonieniem”? Przecie tarcz dla ukazów jest drewniana. Jeżeli kiedy przybijesz ukaz o drogowej powinności: abo żeby samemu nikt nie śmiał sań klecić czy też kto ma jakie zaległości, na przykład za mało zdał mysiego mięsa; abo Składowy Dzień kolejny raz przesuwają — to tarcz nie dzwoni, tylko tak głucho postukuje. Ale przecie nie dla niego prawo pisane, nie dla Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego. Bo też co mówi sam o sobie: „Taką i ty się cieszysz sławą, poeto, nie dla ciebie prawo”. Nie my przecie będziemy ukazy pisać dla Fiodora Kuźmicza.

Z Benediktem w Chacie Pracy siedzą rządkiem i drudzy skrybowie. Oleńka-duszeńka rysunki rysuje. Ładna z niej dzieweczka: oczy ciemne, kosa płowa, lica tak się świecą jako zorza wieczorna, kiedy nazajutrz wiater zapowiada. Brwi w łuk wygięte abo — jak teraz każą mówić — w koromysło. Szubka na niej zajęcza, walonki z podeszwami — ani chybi rodzina znamienita. Do roboty Oleńkę sańmi odwożą, po robocie znowu sanie czekają, i to nie zwyczajne, ale trojka. W zaprzęgu wygeneraci nogami przebierają, tupią; środkowy narowisty, tylko patrzeć, jak zębami chapnie, a lejcowi jeszcze gorsi. Jak tu przystąpić do takiej? Benedikt tylko wzdycha i popatruje z ukosa, a Oleńka już wie, kochaneczka: oczkami mrygnie i główką targnie. Skromnisia.

Idzie Benedikt do pracy, rozgląda się na boki, kłania Rozpalaczom, uskakuje od sań, mroźnym powietrzem dycha, sinym niebem się napawa. Zapatrzył się na krasawicę, co koło niego dreptała, i — łubudu! — wyrżnął głową o słup. Ooo, żeby was wszystkich i w to, i w tamto, i tak, i śmak, i jeszcze owaki Psiakryda, ponastawiali nie wiadomo czego!

Te słupy stawia Nikita Iwanycz, Najwyższy Rozpalacz. Matki nieboszczki stary przyjaciel. Też z Dawnych. Lat ma pewnikiem ze trzysta abo i więcej, kto go tam wie. Kto czas policzy? Przecie nie my. Zima-lato, zima-lato, a ile razy? Jak tak zaczniesz myśleć, to się pogubisz. Palców masz dziesięć, na nogach też dziesięć. Co prawda, są i tacy, co mają po piętnaście, a są tacy, co po dwa, jak na ten przykład Siemion z Zaświnionego Stawu, na jednej ręce dużo małych paluszków, całkiem jak korzonki, a na drugiej — figę. Taki mu przypadł Effekt.

Ten Nikita Iwanycz z matką się zadawał. Do chaty przyjdzie, nogi wytrze: „Można?” — na taburet siądzie i dalej wieść rozhowory o Dawnych Czasach.

— Polino Michajłówno, a Kuźmińskiego pamiętacie? Cha, cha, cha! A jak Wajsman przyjeżdżał, pamiętacie? Cho, cho, cho! A tego szuję Sidurczuka pamiętacie? Ciągle donosy pisał, i gdzie są dzisiaj te donosy? Kurz z nich został i tyle! A jak Lala kawę robiła? Popiłoby się teraz kawki, co?

Matka to się śmieje, to pochlipuje, to jej MARKIETY z głowy nie chcą wyjść, to znowu nagle: „Dlaczego teraz nie ma Bzu?”. Bez to takie kwiaty. Na drzewach, powiadają, rosły, i zapach od nich był znamienity. Oj, jak tatko nie lubił tych rozmów! Wybiegał czasem na dwór i dalej drzewo rąbać: Rrraz! Rrraz! Rrraz! Rrraz! Wściekaj się, ile wola, ale jakże tu Nikicie Iwanyczowi powiedzieć coś na przekór? Przecie to Najwyższy Rozpalacz.

Wszelaką robotę Benedikt zna, wszystko potrafi zmajstrować; insi ludkowie też ręce mają nie od parady, ognia zasię nie potrafią rozpalić. Ogień przyniósł ludziom Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, ale jak to naprawdę było, skąd go wziął, tego nie wiemy. Tutaj, choćbyś trzy dni myślał, to i tak nie wymyślisz, najwyżej cię głowa rozboli, jakobyś wypił za dużo kwasu jajecznego. Jedni mówią, że z nieba ściągnął, insi, że pono tupnął nogą Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, i na tym miejscu ziemia się zapaliła jasnym płomieniem. Wszystko może być.

A Nikita Iwanycz pilnuje ognia. Wszyscy Mali Rozpalacze chodzą do niego po ogień, nabiorą węgli do kamiennych garnców z dziurkami i do siebie do chaty niosą. Oj, jaka dobra robota! Oj, jaka dobra! Siedzisz w domu, przez okno patrzysz i czekasz na ludków z siurpryzami.

Każdego dnia ludkowie chodzą do roboty: jeden w Chacie Pracy wyciera portki na siedzeniu, drugi zbiera rdzę na bagnach, inszy w polu rzepę sadzi, każdy swoje. A ogień lubi, żeby go doglądać; jak się kto spóźni do domu — wygaśnie. Ty się zagapiłeś, a węgielki ostygły. Dopiero co hulał po nich siny ogienek i każde drewienko w środku jak żywe się świeciło, czerwone, przezroczyste, jakoby w nim kto oddychał abo słowo chciał rzec, i już po wszystkim. Milczy, szary, tępy, jakoby w nim ktoś umarł. No właśnie, umarł. Ogień umarł. Taaak… tego pojąć nie można. To tajemnica.

A gdzie tajemnica — tam już z państwem sprawa.

WE

Nikita Iwanycz wzrostu jest niedużego, szczupłej postury, bródkę ma zmierzwioną, oczka malutkie jak u kury, a na głowie włosów pełno, aże strach. W Dawnych Czasach, przed Wybuchem, był starcem sędziwym, kasłał, umierać zamierzał. Mateczce tak lubił opowiadać, powtarzał po sto razy, jakoby się tym szczycił. „Nagle — powiadał — jak nie rąbnie w cały ten kram — i macie. Żyję sobie, ludkowie, mówił, i umierać wcale nie mam zamiaru. Nawet nie próbujcie mnie namawiać”. Mateczka też umierać nie miała zamiaru, ale świetlaki przeklęte ją omamiły. A po śmierci matki Nikita Iwanycz niby nic, ale zaczął jakoby więcej milczeć, od ludzi stronić. Wiadoma sprawa: Dawnych prawie już nie masz, chyba że wygeneraci, ale co tam z nich za ludzie, a z dzisiejszymi ludkami, znaczy się z nami, już takiej rozmowy miał nie będzie. Bo i prawda: Dawni naszych słów nie rozumieją, a my ichnich też.

Czasem to takie głupstwo palną jak małe dzieci, jej Bogu. Kiedy mateczka z tatką jeszcze żyli, to gospodarstwo, ma się rozumieć, lepiej szło. I kuryśmy trzymali, i tartych robachów zapasy robili, i Kicia mieliśmy, żeby łowił myszy. Ale mateczka była leniwa i małożwawa. Lato najlepsza pora; niechby tak jajec nazbierała, żeby na zimę kwasu nagotować. Przecie jesień przyjdzie, chłody, kurze plemię na południe poleci i nie wiadomo czy wróci. Uwijać się trzeba!

A ona czasem: „Spróbujcie je — mówi — zamknąć, niech w domu siedzą, będą niosły jajca przez okrągły rok”. No?! Akurat je zatrzymasz! Dalej, łap za nogi! Tak cię w łeb dziobną, że zobaczysz! Abo inszym razem: „Szkoda — mówi — że ich jeść nie można. Oj, jak bym sobie z zadowolnieniem kurkę zjadła”. Śmiech i grzech — tatko się tak zaśmiewał! „Oj, durna ty — powiada — durna! Pusta łepetyna! Klim Daniłycz zjadł kiedyś kurkę, i gdzie teraz jest? Nie dość, że pomarł — co tam zresztą: pomarł! Cały czarny się zrobił, rozdął się jako ten kloc i pękł. Mało tego, na grobie cała ziemia osiadła i zapadła się, i światła tam pełgają niedobre, zimne. A smród taki, że dwa razy posyłali chłopów, żeby piaskiem grób zasypali i cięgiem tak samo śmierdzi”.