Выбрать главу

Nie powstrzymali. No jasne.

Wieża strażnicza wyższa jest od najwyższego domu, wyższa niż drzewa, niż aleksandra pyszny słup. Na górze — izba. W izbie, w ścianach — cztery okna na świat, cztery szpary na cztery jego strony. Powyżej — dach o czterech spadach, jako czapa. Baszowie takie noszą. Z dołu patrzysz — wysoko, wysoko w górze pod obłokami państwowi pracownicy, strażnicy mrowią się jako mrówy malutkie, przełażą z miejsca na miejsce, coś tam przenoszą. Na dole ochrona z berdyszami. Benedikt ciężko, etapami wstał z sań, spojrzał strasznymi oczami przez szkarłatne wycięcia, podniósł osękę — ochrona na twarz padła, w twardą mroźną szreń. Wszedł do wieży. Powietrze było ciężkie od zapachu brudnych siermięg i taniej rdzy: palili surową, nieoczyszczoną, ze słomą i ośćmi. Drewniane stopnie dudniły pod nogami. Na kręconych schodach lód bywał żółtawy — potrzebę tutaj załatwiali, zatupywali niedopałki. Na ścianach, pokrytych zamrozem, wydrapywali brzydkie słowa, te co zawsze. Brak duchowości… Wchodził długo, podpierając się osęką, odpoczywał na podestach. Z ust buchały kłęby pary i zatrzymywały się w stojącym, zafajdanym powietrzu.

Na górnym podeście pracownicy państwa z przestrachem się zerwali, spojrzeli na czerwoną opończę.

— Precz! — zawołał Benedikt.

Pracownicy umknęli w tejże chwili, rzucili się na dół w osiem nóg, popychający się, dudniący po schodach.

Z wieży widać daleko. Daleko! I słowa takiego w języku nie masz, żeby wypowiedzieć, jak daleko widać z wieży! A gdyby nawet takie słowo było, to strach je wymówić! Uuuch, dokąd! Do dali najdalszej, do krainy na krańcach, do granicy granicznej, do śmierci! Cały blin ziemski, całe niebieskie utwierdzenie, cały grudzień zimny, cały gród ze wszystkimi swoimi osadami, z ciemnymi, koślawymi chatkami — pustymi i otwartymi, przeczesanymi gęstymi grzebieniami sanitarskich osęk, i jeszcze zasiedlonymi, jeszcze krzątającymi się bezmyślnym, lękliwym, upartym życiem!

O świecie, skurcz się, stań dzielnicą mniej! — wyboistej jezdni pasmem, zaplutym składem bądź, piwnicą schowaj się w mysiej norze ciasnej…

Zachód żółty, straszny, wąski widać było w zachodniej szczelinie, i migoczącą wieczorną gwiazdę Ałatyr. Jako mały, czarny kijaszek w plątaninie uliczek stał puszkin, jak cieniutka niteczka wyglądał z góry sznur z bielizną, który owinął szyję poety.

Wschód przedstawiał się w inszym oknie jako gęsta sina zasłona, ukrywająca lasy i rzeki, i znowu lasy, i tajne polany, gdzie pod śniegiem śpią kraśne tulepany, gdzie cała w mroźnych koronkach, w lodowatym kraszonym jajcu, z uśmiechem na najjaśniejszym licu zimuje wieczna Benediktowa narzeczona, miłość nieodnaleziona, Królewska Ptaszyca Pawica. I śnią się jej pocałunki, śni się jedwabna murawa, złote muchy, zwierciadlane wody, gdzie się odbija, mnoży, mieni, faluje piękność jej niewypowiedziana, i wzdycha we śnie szczęsnym Królewska Ptaszyca, i o sobie przecudnej marzy.

A na południu okrutnie podświetlonym światłem dwoistym — żółtym z zachodu i sinym ze wschodu — na południu ukrywającym nieprzebyte, ośnieżone stepy ze świszczącymi kłębami, ze słupami zamieci, na południu biegnącym, cięgiem biegnącym, cięgiem uciekającym ku sinemu, wietrznemu Morzu-Łoceanowi, na południu, za wąwozem, za potrójnym rowem, na całą szyrokość okna rozwalił się czerwony, zdobiony, rzezany, farbowany, wielokopulasty, wielopiętrowy dom Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, Największego Baszy, oby żył długo.

— Haaa! — zaśmiał się Benedikt.

Radość bryznęła pienistym, iskiernym kwasem.

O radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich cór!!” Wszystko nagle stało się jasne, przezroczyste jako w strumieniu wiośnianym. Wszystko się odsłoniło jako w południe. Tak! Właśnie! Oto wprost przed nim: nietknięty, nienaruszony, pełen aże po brzegi kufer, zaczarowany ogród w kwiatach i fruktach, w biało-różowej kipieli, ociekający sokiem przenajsłodszym jako milijon dojrzałych świetlaków! Oto jest, napełniony od dudniących piwnic do dusznych strychów pałac rozkoszy! Jaskinia Ali Baby! Sezam, kurna!!!

No tak! Prawdać to, na południu! Zachód pomógł! Światło bije z zachodu, gwiazda przewodnia! Wszystko oświeciła! A on domyślił się, zmiarkował, aluzyje pojął, przypowieść zrozumiał i wszystko poskładało się do kupy!

Zmrużył oczy ze szczęścia, mocno zacisnął powieki, pokręcił głową; wyciągający szyję, wsadził głowę w szczelinę, żeby czuć lepiej: wdychał zapach mrozu i drewna, słodkich dymków, które się kosmaciły nad kominami Czerwonego Domu. Z zamkniętymi powiekami widział jakoby lepiej, słyszał ostrzej, czuł wyraźniej; tam, tam, całkiem obok, całkiem blisko, za wąwozem, za rowem, za potrójną ścianą, za wysokim częstokołem — ale przez ścianę można przecie przeskoczyć, pod częstokołem się prześlizgnąć. Teraz warto by miękko, niedosłyszalnie i niewidzialnie zeskoczyć z wieży, przenieść się w wichurze, letkim pyłem przelecieć przez wąwóz, śnieżnym wirem wpaść do dymnika! Pełzający i skaczący zwinnie i daleko, byle tylko nie przegapić, nie zgubić śladu. Bliżej, coraz bliżej domu, byle śladu nie zostawić na śniegu, byle psa na podwórcu nie przestraszyć, byle domowych stworów nie spłoszyć!

I upić się, upić, upić bukwami, słowami, stronami, ich słodkim, zakurzonym, ostrym, niepowtarzalnym zapachem! O kwiecie makowy! O złoto moje niezniszczalne, niemierzchnące!

— Yyyyyyyy! — ryknął upojony Benedikt.

— Co, zięciu, dojrzałeś? — z tyłu ktoś zaśmiał się cicho, nad samym uchem Benedikta. Ten wzdrygnął się, otworzył oczy.

— A niech was nie znam, tato! Przestraszyliście mnie!

Teść podkradł się bezszelestnie, nawet deski w podłodze nie drgnęły. Widać pazury schował. Na sobie też miał czerwoną opończę, na głowie kaptur, tylko po głosie i smrodzie znać było, że to teść, Madej Madejowicz.

— To co? — szepnął teść. — Ciuk?

— Nie rozumiem…

— Kusi cię, żeby go ciuknąć? Fiodora Kuźmicza, niech się sławi imię jego, gotów jesteś zaciukać? Zbrodniarza i dręczyciela? Karła przeklętego?

— Gotów jestem — twardo szepnął i Benedikt. — Tato! Gołymi rękami bym go!

— Złote masz serce! — ucieszył się teść. — No! Nareszcie! Nareszcie! Pójdż, niech cię uściskam!

Benedikt i Madej Madejowicz stanęli objęci i patrzyli na gród z wysokości. W chatach zapaliły się sine światełka, zachód zgasł i pokazały się gwiazdy.

— Złóżmy sobie wzajemną przysięgę — rzekł Madej Madejowicz.

— Przysięgę?

— No tak. Żeby wieczna przyjaźń.

— Aha… Dobrze.

— Ja dla ciebie wszystko. Córkę ci oddałem, a jak chcesz, to i żonę odstąpię.

— Nnniekoniecznie. Potrzebny jest nam kant w piersi i spokojne niebo nade głową. Takie prawo — przypomniał sobie Benedikt.

— Słusznie. I żeby razem przeciwko tyranom. Zgoda?

— Pewnie.

— Zniszczymy gniazdo gnębiciela, dobra?

— Oj, tato, a książek tam jako śniegu!

— Eee, kochany, nawet więcej. A on obrazki z nich wydziera.

— Nie mówcie już, nie mówcie — zazgrzytał zębami Benedikt.

— Nie mogę milczeć! Sztuka ginie! — surowo rzekł teść. — Nie ma większego wroga niż obojętność! Właśnie milcząca zgoda obojętnych jest przyczyną wszelkich zbrodni. Przecie czytałeś „Mumu”? Zrozumiałeś przypowieść? Gierasim tylko milczał i nie sprzeciwiał się, no i psina przepadła.