Выбрать главу

Wyciągnął przed siebie nogi i wygodnie się rozparł. Ogarniał go coraz lepszy humor. Ech! napić by się tak jeszcze… jak to dobrze, że wiatr robi tyle hałasu. Niechby sobie pohulał przez całą noc.

Po ścianie łaziła ospała mucha. Litowka przyjrzał się jej z zainteresowaniem.

– A gdyby w pokoju było gorąco – powiedział łagodnie – to możesz otworzyć okno.

– Okno? – zdziwiła się biernie.

– No, okno, nie rozumiesz? Zwyczajne okno. Świeże powietrze, chłodek, noc z gwiazdeczkami, nie majowa wprawdzie, ale zawsze noc… Cóż to dziwnego? Nie otwiera się okien?

– Ależ owszem, otwiera się…

– No więc!

Strzepnął palcami w powietrzu i jakby ubawiło go nierozgarnięcie Anny, roześmiał się poczciwie. Zanim w sklepie rozległ się dźwięk dzwonka oznajmiający przybycie kierownika poczty, Litowka zdążył powiedzieć:

– Ciekawy jestem, co też teraz nasz przyjaciel Roman porabia?

VI

Leżąc widział nad sobą na wyciągnięcie ramienia zmierzwione sklepienie szałasu: gałęzie splecione, przetkane liśćmi, chrustem i mchem, nie dość jednak szczelnie, bo prześwitywały przez nie wysoko zawieszone i jakby od pni oderwane cienie sosen. Przed chwilą, zanim ściemniło się, widział również daleki i wąski skrawek nieba: szare pasemko szybko przemykające wśród drzew. Ten bezustanny ruch pozwalał nie myśleć. Oto całkiem niespodziewanie otwierały się wśród jednolitej szarości białe jeziora. Wtedy zdawało się, że zalegnie spokój, a słońce wzmocni nieśmiałą bladość ciepłym błyskiem. Ale już kruche brzegi pękały pod naporem kudłatych i burych kłębów. Już nowy zwał chmur pędził na oślep. Już ciężkie obłoki wbijały się jeden w drugi, łamiąc się bezszelestnie, a czarne i ostre gałęzie, same wichurą rozdzierane, rozdzierały z kolei ten nalot na strzępy i tak zwyciężony wyrzucały dalej.

Teraz niebo zatarło się w mroku, a śpiesząca noc powoli zamazywała i wierzchołki sosen. Już tylko porywistym kołysaniem znaczyły swoją obecność. Stawały się coraz bardziej ruchem, a coraz mniej kształtem. Wiotczały w oczach żegnane żałosnym skrzypieniem gałęzi i nikły wśród łoskotu pękających konarów. Zbliżał się koniec. Nadchodziła okrutna agonia żywych włókien i krzepnięcie soków. I mrok. On jeden. I szum – ogromna fala przelewająca się ponad ziemią, rzekłbyś, że niebo ośmielone ciemnością runęło z wysokości.

Morawiec oblizał spieczone wargi. Od wilgotnej, niedostatecznie chronionej przez szałas ziemi ciągnął gryzący chłód. Mimo grubego swetra i płaszcza Roman drżał. Gnijące liście wypełniały wnętrze szałasu mdłym, duszącym zapachem. Od niedalekiej Zelwianki ciągnęło błotem.

Był tak wyczerpany, że choć przeleżał na tym miejscu parę godzin, nie mógł zdobyć się na wysiłek najbłahszego ruchu. Przez szczeliny w ścianach wciskał się wiatr śliskimi podmuchami. Czuł na twarzy ich chłód. Kilkakrotnie postanawiał wstać i zabrać się przed nocą do opatrzenia swego schroniska. Ale za każdym razem żmudność tej pracy zatrzymywała go na miejscu. Z początku odkładał ją na później, potem, gdy się ściemniło, przestał o niej myśleć. Było mu teraz wszystko jedno.

Od dwóch dni nie jadł. Dwie noce nie przespane miał poza sobą, noce bezustannej ucieczki, błądzenia, zacierania śladów, uporczywej walki o życie. Raz jeden spał, kilka godzin zaledwie, gdy przed depczącą mu jak psy po piętach pogonią schronił się w samotnym, nie opodal dużej wsi położonym stogu. Było to po południu. Przed wieczorem, woląc nie ryzykować zetknięcia z ludźmi, nie chciał ruszać w dalszą drogę, zwłaszcza że ciągnące się dokoła bagna zmuszały go do przejścia przez wieś. Zaszywszy się więc w ciepłe siano przespał, jak mu się wydawało, krótką chwilę. Lecz gdy zbudził się, była noc. Wylazłszy ze stogu, ostrożnie, z odbezpieczonym naganem podszedł pod pierwsze chaty. W niewielu oknach świeciło się. Droga była pusta. W ciszy bełkotał młyn. Gdzieś na drugim końcu ujadały psy. Minął szczęśliwie ciemny budynek posterunku. Później w paru chatach widział ludzi jedzących przy stołach. Mógł wtargnąć do pierwszej z brzegu izby i z łatwością zdobyć jedzenie. Nie chciał jednak postępującej obławie dawać o sobie znaku. Ruszył więc dalej.

Dopóki czuł doraźne niebezpieczeństwo, a każda chwila dnia i nocy wymagała od niego pogotowia, napięcie nerwów nie zostawiało miejsca zmęczeniu. Był pochłonięty jednym pragnieniem: uciec, wydostać się poza zasięg naprędce zorganizowanej pogoni, zmylić ślady, aby znów móc stanąć przed otwartym i wolnym światem. Kiedykolwiek uciekał – a przecież z ucieczek składało się jego życie – nigdy nie myślał, co będzie robić później. Nie budował żadnych planów. Każda ucieczka otwierała przed nim, sądził, nieskończoność możliwości. Wybór zostawiał na później. Ucieczka bowiem zamykała się dla niego w oddzielną, własnymi prawami kierowaną egzystencję. I nią też żył, ją wchłaniał, w przyszłość, która należała już do innej rzeczywistości, nie patrząc. Wierzył w swoje szczęście. Nigdy nie myślał, że mogłoby się od niego odwrócić. Przywiązał je do siebie niezachwianą pewnością, iż musi mu służyć i torować drogę. To była jego broń skuteczniejsza, mniemał, od rewolweru, sprytu i mocnych mięśni. Zbyt dobrze przecież zdawał sobie sprawę, iż tę sławę otaczającą jego nazwisko zawdzięczał stokroć więcej swojej nieuchwytności niż swoim czynom. Od dawna zrozumiał, iż śledztwo, sąd, więzienie tworzą z przestępców szary, potępiony tłum, ścigając ich daleko poza zamknięte mury i kładąc piętno, którego nic nie zmaże. Gdy poznał w pewną noc Buraka, od razu, zanim zamienił z nim pierwszych kilka słów, wyczuł, że koleje tego chłopa układały się według prawa więziennego. Inni z okiem mniej bystrym nie dostrzegaliby tego. Ale on to prawo chwytał na odległość. Odczytywał je w oczach skazańców, w ich spojrzeniu, choćby pozornie najbardziej zuchwałym, przecież zawsze gdzieś, jakby od wnętrza przysłoniętym cieniem pięści i krat.

W pierwszych latach z zasady trzymał się od takich ludzi z daleka. Uważał, że przynoszą nieszczęście. Kto raz był karany, nie mógł w nim znaleźć towarzysza. Dobierał sobie ludzi nowych, nie startych jeszcze karą. Wynajdywał ich, wiedziony intuicją, w najrozmaitszych okolicznościach, wygrzebywał z knajp, z domów publicznych, z ulic. Większość też jego dorywczych kompanów tworzyli ludzie młodzi, przeważnie bezrobotni lub tacy, których burzliwe i namiętne natury nie umiały wyżyć się w spokojnym, unormowanym obowiązkami życiu. Nienawidził monotonii. Gdyby budząc się z rana wiedział, co go spotka wieczorem, uważałby podobny dzień za stracony. Jeśli zabrał się do jakiejś sprawy zbyt pewnej i z wiadomym końcem – porzucał ją nie dokończoną. Nie miał serca do takich historii. Stąd też pochodziły jego raptowne, najnieoczekiwaniej zaimprowizowane wyjazdy, tajemnicze zniknięcia, gdy zdawało się bez wyraźnego powodu przepadał gdzieś, aby po wielu miesiącach, w okolicznościach najmniej spodziewanych znowu wypłynąć.

Z biegiem lat, nie zmieniając trybu życia, zmieniał powoli dobór ludzi. Coraz mniejszą przyjemność znajdował w towarzystwie młodzieniaszków stawiających pierwsze kroki. Tak szybko szarzeli! Był w nich może urok siły, lecz siły dlatego tylko nie nadpękniętej, iż z niczym się jeszcze nie zderzyła. Załamywali się ci, po których najmniej tego oczekiwał. Zawodzili go najserdeczniej kochani. Zaczął się więc interesować inną kategorią ludzi. Coraz silniej pociągali go urodzeni pechowcy, chłopcy w gruncie rzeczy porządni, którym jednak z najrozmaitszych powodów nic się nie mogło udać, wszystko bowiem, czegokolwiek dotknęli, obracało się przeciw nim, na ich zło. Znał podobne typy na wylot. Byli to zwykle, wbrew wszelkim pozorom, ludzie nie stworzeni do takiego życia. Wdepnęli w nie zawsze jakby na ślepo, bez dostatecznej racji. Byli w tym wszystkim przybłędami, brnęli w głąb bez zastanowienia, pędzeni instynktem, który ich nie wypowiadał i nie wyjaśniał. W gromadzie ginęli. Ale gdy wzięło się takiego chłopaka na stronę – okazywało się, że każdy nosił w sercu pragnienia jakże inne od tych, które się urzeczywistniały. Jedni chcieli się uczyć, pragnęli wiedzy z rozpaczliwą zachłannością; drudzy ogromną tęsknotą ludzi wsi tęsknili do ziemi; innym marzyły się dalekie podróże, rojenia tym więcej rozdzierające, iż rzadko jasno uświadamiane. Ileż takich tęsknot poznał! Zdarzało się – w mętnych spelunkach, przy stołach zalanych wódką, wśród twarzy zwyrodniałych i napiętnowanych występkiem – odnajdywał nagle czyjeś jasne spojrzenie, nieśmiały, bardzo smutny błysk w oczach; usta, które klęły, drgały naraz uśmiechem dziecinnym i żałosnym, a dłonie, które poznały już palący chłód kajdanów, odzyskiwały zawstydzającą czystość.