Выбрать главу

– Zasługujesz na to.

– Twoja sukienka jest urocza – zapewniła ją Judi, bo musiała szczerze przyznać, że koleżanka wygląda wspaniale, choć robiła wrażenie wystraszonej. – Wyluzuj się, mała, wszystko będzie OK.

Niepokoiła się już opóźnieniem, ale zjawił się wreszcie drużba pana młodego i muzyka zaczęła grać. Charlie zamówił kapelę składającą się z kontrabasisty, skrzypka i grającego na syntetyzatorze.

Muzykanci zagrali marsz Mendelssohna, na zaimprowizowaną ambonę wdrapał się sprowadzony przez Charliego pastor. Nie zadawał Barbie niepotrzebnych pytań na temat jej wyznania mormońskiego, więc zgodziła się, aby udzielił im ślubu. Starszy drużba, Mark, podał jej ramię i uśmiechnął się do niej po ojcowsku. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, dużo starszym od Charliego, a w pracy jego przełożonym, stąd miał do młodych taki ojcowski stosunek. Mimo tuszy i siwizny na skroniach prezentował się całkiem elegancko, jeśli nie liczyć strużek potu ściekających zza uszu.

Z poważną miną ukłonił się Barbie, zanim poprowadził ją w stronę prowizorycznego podwyższenia.

– Trzymaj się, Barbaro, wszystko będzie dobrze. – Poklepał ją po ręku, a Barbie usiłowała nie myśleć w tym momencie o swoim ojcu.

– Dziękuję, Marku. – Miała mu za co dziękować, gdyż zgodził się nie tylko świadkować Charliemu, lecz poprowadzić do ołtarza narzeczoną w zastępstwie ojca. Załatwił też szampana za pośrednictwem swego szwagra, który miał dostęp do taniej hurtowni napojów alkoholowych. Widać było, że chciał dla młodych jak najlepiej; może dlatego, że sam był rozwodnikiem, ojcem dwóch córek. Jedna już wyszła za mąż, druga jeszcze studiowała.

Podczas gdy majestatycznie zmierzali w stronę ołtarza, Barbara starała się nie myśleć o przyszłości. Wiadomo przecież, że najpierw jest ślub, później wesele, a potem wiele lat wspólnego życia. Nagle jak spod ziemi wyrósł przy nich Charlie ze swoim ujmującym uśmiechem, rudymi włosami i niebieskimi oczami. W kremowym smokingu, z białym goździkiem wpiętym w klapę, wyglądał jak chłopczyk od pierwszej komunii – wcielenie niewinności! Taki człowiek nie wzbudzał obaw przed związaniem się z nim aż do końca dni. Kiedy jeszcze Mark zachęcająco ścisnął ją za rękę – sama zrozumiała, że jej opory były nieuzasadnione. Na pewno nie wyjdzie źle na małżeństwie z Charliem. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że postępuje słusznie.

– Kocham cię! – wyszeptał tymczasem Charlie, stojąc u jej boku.

Patrząc na niego, uświadomiła sobie, że i ona go kocha. Zrobił przecież dla niej coś nadzwyczajnego – zaofiarował jej nowe, wspaniałe życie i wolność od wszelkich trosk. Nikt dotąd nie okazał jej tyle serca. Mogła być pewna, że nie zawiedzie się na nim. Zawstydziła się swoich uprzednich wątpliwości i obaw, że mogła dokonać lepszego wyboru. Najważniejsze, że znalazła przyjaciela i porządnego człowieka, który zapowiadał się na dobrego męża. Byłaby głupia, gdyby żądała czegoś więcej. Wszak stuknęła jej już trzydziestka, a książę z bajki najwyraźniej przebywał akurat na innej planecie. Zresztą nie potrzebowała lepszego księcia niż Charlie Winwood, nie potrzebowała niczego po nad to, co jej oferował.

– Kocham cię, Charlie – odwzajemniła mu się, kiedy wkładał jej na palec obrączkę. Całując ją, miał łzy w oczach, więc przytuliła się do niego mocniej, jakby chciała mu wynagrodzić dotychczasowe smutne i samotne życie.

– Tak bardzo cię kocham, Barb… – Nie miał słów, aby wyrazić siłę swej miłości.

– Będę dla ciebie dobrą żoną, obiecuję… Naprawdę się postaram.

– Wierzę ci, kochanie. – Uśmiechnął się. Potem, już w trakcie wesela, wzniósł toast za jej zdrowie szampanem Marka, a jeszcze później zaprosił ją do tańca na zaimprowizowanym parkiecie. Urządzono go na trawniku, nieopodal bufetu i orkiestry.

Impreza rozkręciła się na cały regulator i wszyscy świetnie się bawili, szczególnie państwo młodzi, którzy nie żałowali sobie szampana Marka. On sam tańczył z Judi i wyglądał na zadowolonego. Innym też dopisywały humory, a kapela grała utwory w stylu Oto nadchodzą wszyscy święci czy Hava Nagila.

Wreszcie muzykanci zagrali utwór w wolniejszym tempie, aby biesiadnicy ochłonęli. Podczas wykonania Moon River Charlie tańczył z Judi, a Mark poprosił pannę młodą.

– Wyglądasz naprawdę zachwycająco, Barb – komplementował ją. Nad parkietem lśniły miliony gwiazd, a wieczór był nad zwyczaj ciepły. – Na pewno będziecie żyli szczęśliwie, otoczeni wianuszkiem wspaniałych dzieci.

– Skąd ta pewność? – Uśmiechnęła się, bo traktowała go już jak dobrego przyjaciela.

– Jestem już stary i wiele w życiu widziałem. Wiem też, jak bardzo Charlie pragnie dzieci.

Ona też o tym wiedziała, ale uprzedziła Charliego, że będzie musiał poczekać z tym parę lat, dopóki ona nie zrealizuje się jako aktorka. Nie był zbytnio zachwycony tą perspektywą, ale oboje zgodzili się odłożyć poważną rozmowę na później. Biedak nie wiedział jeszcze, że właśnie wizja rodzenia dzieci najbardziej odstręczała Barbie od małżeństwa. Wystarczyło, że Mark o tym wspomniał, a na samą myśl zrobiło się jej słabo.

– Odbijany! – zarządził Charlie, przekazując Judi w ręce Marka. Jasne było, że ostatnie tańce tego wieczoru chciał przetańczyć ze świeżo poślubioną żoną. Oboje wypili dosyć dużo, ale na Barbie podziałało to tylko tak, że czuła się jak we śnie, a wszyscy otaczający ludzie wydawali się jej bardzo szczęśliwi.

– Dobrze się bawiłaś? – wydyszał jej w szyję, czując przyjemny nacisk jej piersi. Każde jej dotknięcie rozpalało go do szaleństwa, a i ona też nie była od tego. Nigdy niczego mu nie odmawiała, bo lubiła dobrą zabawę i seks. Wirując z nią po parkiecie, czuł się najszczęśliwszym mężczyzną na kuli ziemskiej.

– Wspaniale, a ty? – Uśmiechnęła się promiennie.

– To najlepsze wesele, jakie w życiu widziałem. – Spojrzał jej w oczy z miną człowieka mającego cały świat u stóp.

– Z tego nic nie wynika… – Udawała nadąsaną, on przytulił ją jeszcze mocniej.

– Żebyś wiedziała, Barb, jaki jestem szczęśliwy… Spełniło się marzenie mojego życia.

Rzeczywiście, ten dzień oznaczał dla niego początek zupełnie nowej ery. Miał otrzymać to, czego nigdy nie miał, a tak rozpaczliwie pragnął – miłość, własny dom i ciepło rodzinne.

– Wiem – wyszeptała, a od jego pocałunków zakręciło jej się w głowie. Wyobrażała już sobie, jak leżą razem na plaży w Waikiki. Nazajutrz rano mieli bowiem wyjechać na Hawaje, gdyż wykupili okazyjną wycieczkę. Noc poślubną natomiast zaplanowali w mieszkaniu Charliego, gdyż w hotelu „Bel Air” kosztowałaby za drogo. Barbie zresztą wcale na tym nie zależało, bo i tak wiedziała, że ten wieczór utrwali się na zawsze w jej pamięci.

O tej samej porze w Santa Barbara niebo pokrywały miriady gwiazd. Dwadzieścioro pięcioro gości stało kręgiem i przyglądało się, jak Bradford Coleman całuje Pilar Graham w świetle księżyca. Trwało to dosyć długo, a kiedy wreszcie obrócili rozradowane oczy na swoich przyjaciół – ci nagrodzili ich brawami i wesołymi okrzykami. Gdy tylko sędzia pokoju, Marina Goletti, która udzieliła im ślubu, ogłosiła nowożeńców mężem i żoną – znajomi rzucili się do nich z gratulacjami.

– Dlaczego to tak długo trwało? – podpuszczał ich kolega Brada.

– Musieliśmy dojść do wprawy – oznajmiła Pilar z godnością. Biała jedwabna tunika w stylu greckim dobrze układała się na jej smukłej figurze, o którą Pilar dbała – codziennie ćwiczyła i pływała. Bradford często chwalił jej sylwetkę jak u młodej dziewczyny. W ogóle była atrakcyjną kobietą, nawet proste, srebrne włosy zwisające do ramion dodawały jej urody. Nie tylko nie ukrywała tej wczesnej siwizny, lecz przeciwnie – szczyciła się nią, choć posiwiała już w wieku dwudziestu kilku lat, a teraz przekroczyła czterdziestkę.