Zaintrygowany Tore Numa-Reh znowu opuścił cień, tym razem pośpieszniej, nie dbając o pozory. Karan Degard przesunął maleńką dźwigienkę, a gdy ze spodniej części broni wysunęły się dwie smukłe podpory, podniósł Siewcę Gromów z ziemi. Przyklęknąwszy obok, zwrócił cieńszy koniec broni w stronę strzegących brodu wież położonych w odległości piętnastu strzałów z łuku. Wszyscy widzieli na horyzoncie zarysy wysokich pni, na których umieszczono kościane strażnice, jednakże najlepszy nawet obserwator nie był w stanie powiedzieć, czy są obsadzone czy puste.
Garstnik przymknął boczne oczy, skupiając wzrok na przestrzeni przed sobą. Po chwili odsunął się na bok.
– Na śmierć moich taharów! – Tore Numa-Reh uniósł ręce.
Mennici poruszyli się niespokojnie. Tajemniczy widmowy obraz ukazywał szczyt wieży strażniczej i stojącego na niej wspartego na włóczni starego wojownika. Karan Degard pokręcił niewielką gałką i na przecięciu dwu przerywanych linii pojawiła się sylwetka znanego wszystkim łowcy honbutów. Mimo swojego wieku Kon Hon-Tamin wciąż pozostawał czujny. Czerwony punkcik spoczął nad jednym z jego oczu, nieco powyżej krawędzi płaskiego hełmu.
– O najwyższy z najwyższych, sam widzisz, jak cudowna jest ta broń – kontynuował garstnik zadowolony z wrażenia, jakie zrobił pokaz. – Dlatego proszę cię raz jeszcze, abyś przyjął przestrogę Duchów Gór i zachował istnienie Siewcy Gromów w tajemnicy aż do ostatecznego starcia, przed którego nadejściem ostrzegają nas opiekuńcze duchy.
Tore Numa-Reh opuścił ręce. Jego wypustka wiła się miarowo wokół obramowania kołpaka.
– Dlaczego nie możemy wypróbować broni już teraz? – Ten hurgot dobiegł od strony zacienionego namiotu.
W chrapliwym głosie najstarszego kapłana pobrzmiewało niedowierzanie i jeszcze coś, czego Karan Degard nie umiał zidentyfikować. Tikren Da-Deradha nie przerwał mu aż do tej pory, choć nieraz miał na to ochotę.
– Na tego, kto użyje Siewcy Gromów, spadnie wielki gniew bogów Słońc i Gwiazd – przypomniał pośpiesznie garstnik, cofając się o krok od daru. – Musimy zachować tę broń w ścisłej tajemnicy. To słowa Duchów Gór.
– Niekoniecznie! – Kapłan wyszedł z pogrążonego w przyjemnym półmroku wnętrza namiotu. Stukając miarowo aradem, ruszył w stronę wodza klanu i leżącego przed nim daru. – Bogowie dali mi znak dziś, po wschodzie pierwszego słońca. Złożyłem im w ofierze sześciu dorodnych Gurdów. Posoka każdego z nich płynęła po żłobieniach ołtarza równo, nie pieniąc się ani razu. Trzewia żadnego nie splątały się przy patroszeniu, mimo że wybrałem najdorodniejszych czworonogich, jakich schwytaliśmy ostatnio na równinach.
Karan Degard czekał pokornie, aż kapłan zamilknie.
– Powtarzam tylko to, co usłyszałem od Duchów Gór – zahurgotał.
Tikren Da-Deradha przesunął pomalowanymi na niebiesko szponami po chłodnym lśniącym korpusie Siewcy Gromów. Widać było, że i na nim niezwykła broń z zaświatów wywarła silne wrażenie.
– Zwiadowcy klanów pogranicza mówią, że Gurdowie budują nowe olbrzymie kręgi, tam – wskazał aradem na bród – na ziemiach, które utraciliśmy wiele starć słońc temu. Między nimi stawiają też szałasy z kamienia, a w nich tworzą cuda z drewna i żelaza. Posiedli też ponoć zdolność unoszenia się w przestworzach. Szybują po niebie szybciej niż kumaksy. – Tore Numa-Reh wydął membrany, jakby zamierzał mu przerwać, ale kapłan uciszył wodza jednym lekkim stuknięciem arada w spękaną ziemię. – Nie wierzyłem w te opowieści, podobnie jak większość z was, ale dzisiaj sam już nie wiem, czy słusznie. Wróg zrobił się podstępny. Przez setki starć słońc odbierał klanom ziemię. Tylko za mojego życia utraciliśmy pełne zwierza równiny za Valt Aram. Wyszedłem z kojca tam – wskazał ręką widoczne na horyzoncie góry – w siole u podnóża Stromego Osypiska, tego samego, na którym od niepamiętnych czasów składaliśmy ofiary. Wiele, wiele setek strzałów z łuku od naszych dzisiejszych granic. – Przesunął szpon na północ. – Nie mamy już dokąd się cofać. Za sadybami ostatnich klanów jest tylko ta kamienista wyżyna i klify opadające prosto do spienionego morza. Kiedyś było nas więcej, niż ziaren łuszczyku pomieści się na tarczy, dzisiaj nie zapełnilibyśmy nimi hełmu ani nawet kołpaka.
– Do czego zmierzasz? – zapytał Tore Numa-Reh, wykorzystując chwilę zadumy kapłana.
– Naoglądałem się w życiu podstępów wroga… – odparł Tikren Da-Deradha i znów zamilkł. – Nie dziwi cię, że Duchy Gór przemawiają przez prostego garstnika, pomijając nas, kapłanów?
Szmery przybrały na sile. Nawet mennici zaczęli hurgotać do siebie i rozglądać się, jakby szukali odpowiedzi na to pytanie w oczach towarzyszy broni. W końcu ich uwaga, jak przedtem, skupiła się na Karanie Degardzie.
– O czcigodny, nawet mnie wydało się to dziwne – wyświstał garstnik. – Nigdy nie prosiłem o podobne wyróżnienie.
– I tego nie rozumiem. My błagamy o nie każdego dnia, a tymczasem Duchy Gór przemówiły do ciebie…
– Byty opiekuńcze same decydują, do kogo się odezwą. – Wódz klanu stanął po stronie garstnika.
– Doprawdy? – Tikren Da-Deradha nie zamierzał dać za wygraną. – Znasz inny przypadek takiej łaski?
Tore Numa-Reh milczał przez dłuższą chwilę, a potem zaprzeczył, zwijając pokornie wypustkę. Za jego życia i pamięci nie zdarzyło się jeszcze, by ktoś prócz kapłanów usłyszał choć jeden gwizd bytów opiekuńczych. Kontakt z nimi wymagał przecież skomplikowanych rytuałów i wielu ofiar.
– Klnę się na moje miażdżery… – zaczął Karan Degard, lecz zaraz umilkł skarcony przez obu dostojników.
– Zwiń membrany! – rozkazał Tikren Da-Deradha.
– Nie waż się skrzeknąć, póki ci nie pozwolimy – dorzucił wódz, po czym zwrócił się do kapłana. – Karan Degard służy mi wiernie od sześciu starć słońc, znam go, odkąd opuścił kojec.
– Tak, wiem – zbył go Tikren Da-Deradha. – Kosztowałeś jego taharów, a on twoich. To jednak nie oznacza, że mówi prawdę.
Ostatnie słowa kapłana wzbudziły zdumienie. Nie tylko wodza, ale i wojowników. Kłamstwo i podstęp były klanom obce, dopóki na Suhurcie nie pojawili się Gurdowie. Przesada czy niedomówienie mogły się zdarzyć każdemu, nigdy jednak nie przyłapano Wojownika Kości na celowym kłamstwie.
– Co masz na myśli? – zapytał poruszony Tore Numa-Reh.
– To może być kolejny wybieg wroga.
Wódz klanu i garstnik zwinęli wypustki jak jeden mąż.
– Spaliłem mrowie gurdyjskich kręgów, wyprawiłem się z garstniami klanu aż na pogórze, ale nigdzie i nigdy nie widziałem czegoś podobnego! – Najwyższy Suhur wskazał szponem Siewcę Gromów. – Nasi wrogowie nie mogli stworzyć czegoś tak doskonałego.
– Niewiele jeszcze widziałeś, o najwyższy – stwierdził Tikren Da-Deradha.
– Naprawdę uważasz, że to pułapka Gurdów?
Kapłan nie odpowiedział od razu. Sięgnął wypustką pod kościaną szatę, pogmerał trochę w okolicach kołpaka i wyciągnął tłustego, wijącego się tahara. Wsunął go zaraz grubszym końcem do ssawki.
– Uważam, że bogowie, którzy stworzyli oba słońca i wszystkie gwiazdy, nie zniżyliby się do tego, by przemawiać do uszu prostego garstnika – zahurgotał, miażdżąc przy tym zrogowaciałą wargą ogon pasożyta, aby wessać jego wnętrzności do pęcherza trawiennego. – Uważam też, że Duchy Gór, które wiernie im służą, nie ofiarowałyby nam niczego wbrew woli swoich panów. Tak uważam – zakończył wypowiedź zgodnie z obyczajem. Pochłonąwszy życiodajny miąższ symbionta, cisnął pustą powłokę na ziemię.