Выбрать главу

– Kłamiesz.

– Nie. Słowo daję, że to kute na cztery gwiazdki skurwyklony.

– Kłamiesz w sprawie raportu. Ja go widziałem.

– Gdzie?

– Draccos mi pokazał.

– I ty mu uwierzyłeś?!

– Sprawdziłem logi… – Henryan wyprostował się nagle. Sprawdził, ale wyłącznie logi wiadomości z admiralicji, nie samego raportu. – Kurwirtual! – Przeniósł wzrok na porucznika. – Co z kodami?

– Dotarły dzisiaj rano razem z dokumentami dla pułkownika – odparł Poetze spokojnie, lecz widząc niewyraźną minę Święckiego, dodał zaraz: – Nie masz się czego bać. Dokumenty skasowałem, a kody zabezpieczyłem.

– Dlaczego? Przecież odmówiłem wam…

– Którym nam?

– Wubecji… Bogom zresztą też.

– Teraz to już bez znaczenia. Zwłaszcza dla nas… to znaczy dla Bogów – sprecyzował szybko. – Miałeś sporo racji. Nie widziałem szerszej perspektywy. Dzięki tobie to pojąłem. Jesteśmy tylko ludźmi, nie powinniśmy bawić się w Boga.

Henryan pokręcił głową.

– Ja też wiele wyniosłem z naszej ostatniej rozmowy – przyznał. – Wracając do tych kodów…

Wiadomość o sfałszowanym raporcie, którą swoim zwyczajem zamierzał sprawdzić przy pierwszej okazji, znów zmieniła jego podejście do życia. Zaułek wiodący prosto ku śmierci zyskał nagle wiele nowych, obiecujących odgałęzień.

– Przejąłem je. Nie musisz się nimi martwić.

– Muszę. Draccos oskarżył mnie o kolejne zabójstwa, o czym doskonale wiesz, bo czytałeś jego korespondencję z Ruttą. Ty mi odpuszczasz, ale twoje miejsce może zająć wkrótce ktoś, kto będzie miał inne zdanie w tej sprawie.

– Spokojnie. Nosisz w głowie technologię opracowaną przez Federację, a my, to znaczy Wydział Bezpieczeństwa, też wiemy o niej niemało. – Poetze wstał i nie czekając na Święckiego, ruszył w kierunku drzwi. – Zbieraj łachy, po transferze na okręt zgłosisz się natychmiast do przedziału kontrwywiadu. Dezaktywujemy tego cholernego chipa, skoro tak bardzo się go boisz. Suhurów nie zdołaliśmy ocalić, ale mamy kolejną wojnę do wygrania.

Henryan uśmiechnął się pod nosem, czego wubek nie mógł już zobaczyć.

EPILOG

System Xan 4, Sektor X-ray,

25.09.2354

Tego dnia oba słońca Bety wschodziły zaraz po sobie. Najpierw zza horyzontu wychynęła tarcza mniejszego Thuba, a moment później nad wzgórzami pojawił się zrąb gorętszego Koreda. To był znak, na który czekały obie strony konfliktu. Wojownicy Kości opuścili obozowiska rozbite wzdłuż rzeki, zbierając się w garstnie, aby stanąć za Najwyższymi Suhurami swoich klanów. Stawili się wszyscy. W opuszczonych sadybach, których nie obserwowały już żadne kamery, pozostały tylko rozpłatane zwłoki złożonych w ofierze pisklaków.

Zgodnie z przyjętą wcześniej taktyką Suhurowie czekali na swoim brzegu, uważnie obserwując zbliżającą się armię wroga. Przez równiny maszerowało chwiejnym krokiem mrowie błękitnokrwistych żołnierzy, których pancerze lśniły oślepiająco w promieniach obu słońc. Był to piękny widok, ale tylko dla człowieka – Gurdowie nie mieli oczu w ludzkim rozumieniu tego słowa, a narząd wzroku Suhurów rejestrował zupełnie inne pasma fal. Żadna ze stron nie mogła się więc zachwycić tym szczegółem. A gdyby nawet była w stanie, mało prawdopodobne, aby miała na to ochotę w obliczu zbliżającej się bitwy.

Takeli’toko, sampo-sithu błękitnokrwistych, przybywał nad Valt Aram, aby zakończyć trwającą od tysiąca wylewów wojnę z dzikimi mieszkańcami podbitej Suhurty. Chłonąc ich chaotyczne szeregi, ciągnące się za rzeką na przestrzeni wielu obrotów kół, nie czuł strachu. Jego karne oddziały dysponowały bronią, która rozbije w pył dumnych, choć prymitywnych autochtonów. Ciągnięte za piechotą armaty i przewożone na pokładach alag’terysmów bomby przetrzebią armię wroga, a gdy Wojownicy Kości pójdą w rozsypkę, on i najdzielniejsi z Gurdów sforsują rzekę przygotowanymi zawczasu tratwami, by rozgromić ostatecznie tych, którzy do końca pozostaną na posterunku. Obawiał się jedynie tego, że przeciwnik odstąpi i ucieknie na widok przeważających sił Gurdów, co byłoby równoznaczne z koniecznością przedłużenia walk o kolejnych kilka dni. Końcowego efektu był wszakże pewny: za stu tysiącami żołnierzy, których prowadził, szły kolejne, jeszcze liczniejsze oddziały wsparcia sprowadzone nad Valt Aram z pozostałych części kontynentu. Sampo-sithu nie pozostawiał niczego przypadkowi.

Takeli’toko ucieszyłby się, gdyby znał myśli Najwyższych Suhurów. Wojownicy Kości zdawali sobie bowiem sprawę ze swego niekorzystnego położenia, aczkolwiek nie czuli strachu. I nie chodziło bynajmniej o obietnice złożone młodym wojownikom przez Duchy Gór. Widząc nadciągającą potęgę, dumni autochtoni szybko zrozumieli, że ta bitwa będzie ostatnim bojem dumnych klanów. Wszyscy Wojownicy Kości zostali na to przygotowani. Żaden z nich nie cofnie się więc o krok. Skoro mają zginąć, uczynią to z radością, zabierając ze sobą tylu wrogów, by najeźdźca pamiętał o ich oporze jeszcze długo po tym, jak ostatnie szkielety poległych poszarzeją na słońcu i porosną knelem.

Gurdowie zakończyli przygotowania do ataku, zanim podwójne cienie porastających brzeg rzeki sągrowców przesunęły się na piaszczysty brzeg. Na skraju koryta po ich stronie złożono zbite z grubych bali tratwy, a za pierwszą linią oddziałów rozstawiono wielkie grzmiące pnie. Nad polem bitwy pojawiły się też bulwiaste kształty machin latających, które powoli szybowały nad pozycjami piechoty, kierując się ku rzece.

Obie armie czekały już tylko na ostatni rozkaz. Przenikliwy pisk sampo-sithu został powtórzony przez dowódców oddziałów. Piechurzy wymierzyli broń w tłum Suhurów oczekujących w ciszy na drugim brzegu rzeki. Odciągnięto wielkie młoty zamków dział. Drugi pisk wodza utonął w ryku setek gromów.

Pięćdziesiąt trzy tysiące kul i niemal sto wypełnionych łatwopalnym olejem wielkokalibrowych pocisków pomknęło w kierunku stojących nieruchomo Wojowników Kości. Odpalone z tak bliska powinny przetrzebić dumne klany. Ofiary tej jednej salwy mogły iść w tysiące zabitych i rannych. A każdy żołnierz błękitnokrwistych zdoła wystrzelić jeszcze dziesięć pocisków, zanim będzie zmuszony do przeładowania broni.

O tym, że coś jest nie tak, obie armie przekonały się, gdy wielkokalibrowe pociski rozprysły się w połowie drogi, nad korytem rzeki, jakby trafiły tam na niewidzialną ścianę. Rozbryzgi oleju zajęły się natychmiast ogniem, ten zaś spływał wolno w powietrzu, jakby niemal nic nie ważył. Drugą salwę spotkał podobny los. Trzecią też. Ani jeden Wojownik Kości nie ucierpiał, mimo że w ich kierunku nieprzerwanie mknęła lawina żelaznych kul.

Sampo-sithu wydał rozkaz przerwania ognia, gdy pierwsze alag’terysmy dotarły nad koryto rzeki. Niesamowita bariera zbiła go z tropu i przeraziła wielu żołnierzy, którzy do tej pory wierzyli bezgranicznie w skuteczność nowej broni. Takeli’toko nie rozumiał, jak prymitywni łowcy wznieśli niewidzialny mur zdolny do powstrzymania tylu pocisków, był jednak pewien, że znajdzie sposób na pokonanie tej przeszkody. Na przykład górą.

Statki powietrzne dotarły do miejsca, w którym olej wciąż płonął, spływając powoli ku wodzie, minęły spokojnie niewidzialną ścianę i sunęły dalej w kierunku zbitej masy Suhurów. Jeszcze chwila i załogi alag’terysmów będą mogły zrzucić na zwarte szeregi wroga jeszcze potężniejsze bomby. Sampo-sithu obserwował z uwagą każdy ich ruch. Teraz! Od gondol oderwały się obłe kształty i zaczęły spadać na patrzących w górę wciąż nieruchomych wrogów.

I znów – w połowie drogi między statkami powietrznymi a ziemią – wszystkie pociski popękały, a znajdujący się w nich olej zapłonął i zawisł nad klanami, rozlewając się coraz szerzej, jakby Suhurów chronił lity dach odlany z niewidzialnej masy. W tym momencie Takeli’toko dopuścił do siebie myśl, że może nie wygrać tej bitwy. Działo się tu bowiem coś, co przekraczało jego rozumienie. Coś, co zapowiadały głosy słyszane nocą nad Treb’aldaledo. Czyżby plotki o mocach Wojowników Kości nie były czczym wymysłem spanikowanych rolników? Dlaczego więc armie Gurdów, które mnóstwo razy walczyły z klanami, nigdy jeszcze nie napotkały czegoś równie niewytłumaczalnego?