Выбрать главу

— Dlaczego tak bardzo upiera się pan przy tym, żeby jak najszybciej ukończyć to przedsięwzięcie, skoro wie pan, jak fatalnie przedstawia się obecnie dług publiczny kraju?

— Ile prawdy jest w plotkach, że założył się pan o ten kosmodrom z Elonem Muskiem?

— Jaki, do cholery, ma pan w tym wszystkim interes?

Twardowski odpowiadał merytorycznie, stanowczo, uprzejmie i fachowo, czasem w ekscytacji, czasem ze zniecierpliwieniem, czasem śmiertelnie już znudzony. Nie ugiął się pod żadnym argumentem, nie pozostawił bez komentarza żadnego ze stawianych mu zarzutów. Słuchając go, człowiek nabierał wrażenia, że stacja kosmiczna na Księżycu to najważniejsze przedsięwzięcie w historii ludzkości. Ja zupełnie tego nie rozumiałam. Od dawna wiedziałam jednak, że decyzje Jana Twardowskiego niekoniecznie muszą mieć cokolwiek wspólnego z logiką.

Któregoś razu, w sobotę, zamówiłam do domu zakupy. Najczęściej nie chciało mi się przedzierać w korkach przez miasto, klikałam więc tylko «Ponów poprzednie zamówienie» na stronie supermarketu i kilka godzin później wszystko, czego potrzebowałam, podjeżdżało pod drzwi. Tym razem w jednej z papierowych toreb, pomiędzy kartonikiem kaszy gryczanej i butelką sojowego mleka, znalazłam niewielką kartkę z notesu. Znajome pismo układało się w trzy słowa: «Jeszcze trochę. Wytrzymaj».

Z początku się przestraszyłam, potem ucieszyłam, na koniec byłam wściekła. Trzy słowa, kartka wciśnięta między zakupy ze spożywczego, jakby nie mógł normalnie, prosto w oczy, albo chociaż przez telefon.

I o co w ogóle chodziło? Co miałam wytrzymać? Co miało znaczyć to całe «jeszcze trochę», wysłane po blisko dziewięciu latach ciszy?

Kartkę zgniotłam i wrzuciłam do śmietnika. Godzinę później wyciągnęłam ją stamtąd i rozprostowałam na blacie. Czytałam w kółko, wpatrując się w zawijasy liter. Pomyślałam, że dobrze byłoby wygładzić papier żelazkiem. Ruszyłam do sypialni i w połowie drogi zatrzymałam się, oparta o ścianę. Biegiem wróciłam do kuchni, podarłam notatkę na strzępy, a potem wrzuciłam do kominka i podpaliłam.

Przez resztę dnia siedziałam na kanapie, wpatrzona w wyłączony telewizor. Zakupy stały na blacie.

* * *

Od pewnego czasu spotykałam się z mężczyznami. Pierwszy był Michał, właściciel budynku, w którym prowadziłam szkołę tańca. Podczas rozmowy w windzie zaprosił mnie do teatru na Wujaszka Wanię. Spotykaliśmy się przez kilka miesięcy i w końcu samo zdechło. Jego miejsce szybko zajął Antoni, właściciel prężnie działającego biznesu, miłośnik jazzu i wina. Miał domek w Toskanii, gdzie przeżyłam naprawdę przyjemny tydzień. Spacery, słońce, książki. Aromatyczne kolacje, wino, długie rozmowy przy świecach. Po raz pierwszy od dawna oderwałam się trochę od swojej codzienności, od szkoły tańca, od faktur, od wielkiego i pustego domu. Antoni miał ciepłe usposobienie i był świetny w łóżku. Kiedy powiedział, że chce się ze mną ożenić, natychmiast go zostawiłam.

Potem był Fryderyk, którego poznałam u Niny. Starszy ode mnie o osiem lat, przystojny, zabawny. Pisarz. Znudziłam się nim właściwie już tego pierwszego wieczoru. Pojawiło się jeszcze dwóch, trzech, nie pamiętam. Nina powtarzała, że mam świetną figurę i że podobam się mężczyznom. Może, ale moim zdaniem wielu z nich chciało po prostu zobaczyć, jak to jest przelecieć byłą kobietę Twardowskiego. Szybko przestało mnie to bawić.

* * *

Sam Twardowski pojawił się zaś równie nagle, jak zniknął.

Zadzwonił do mnie dziesięć lat po tym, jak zostawił mnie bez żadnego wyjaśnienia. Była niedziela, późny wieczór. Zagrzebana pod kocem oglądałam na laptopie ostatni sezon The Affair.

Wyciągnęłam telefon z zagłębienia w kanapie. Nieznany numer. Odebrałam, gotowa powiedzieć, że nie, nie jestem zainteresowana żadną ofertą, do widzenia. Z głośnika nie dobiegł jednak uprzejmy głos niewolnika z call center. Najpierw chwila ciszy, potem tylko oddech. Wtedy już wiedziałam.

Wyprostowałam się, rękę zacisnęłam na kocu. Z całej siły przyciskałam telefon do ucha. Znajomy głos wypowiedział dwa słowa:

— To ja.

* * *

Mój mąż, były bokser, człowiek roku według magazynu «Time», polityk, biznesmen i filantrop, Jan Twardowski, poprosił o spotkanie.

Poprosił głosem innym niż ten, którego przez dziesięć lat słuchałam w radiu i telewizji, głosem pełnym emocji, głosem człowieka, nie giganta.

— Wszystko ci wyjaśnię, Lidka — dodał cicho, jakby sam był zły na siebie, że musi to powiedzieć. — Tylko się zgódź.

Nic nie mówiłam. Siedziałam z laptopem na kolanach, z ręką zaciśniętą na telefonie, drugą na fałdzie koca, z szumem w głowie, z walącym sercem, i milczałam. Chciałam mu powiedzieć, że jest idiotą, że mam swoje życie i nie zamierzam się z nim spotykać, nigdy. Chciałam skłamać, że mam kogoś, może nawet kogoś kocham. Przede wszystkim chciałam wykrzyczeć w słuchawkę, żeby się odpieprzył i zostawił mnie w spokoju.

Zanim zorientowałam się, co robię, powiedziałam, że chętnie się z nim spotkam.

Sama w domu, pół życia na karku, czerwieniłam się ze wstydu jak wtedy, kiedy w wieku szesnastu lat po raz pierwszy rozebrałam się przed chłopakiem. W brzuchu też podobnie mnie ściskało. Janek podziękował, powtórzył, że wszystko mi wytłumaczy, potem się rozłączył.

Przez resztę wieczoru wyrzucałam sobie, że się zgodziłam. W nocy, nie mogąc zasnąć, zastanawiałam się, jak Jan Twardowski zamierza wytłumaczyć mi te dziesięć lat.

* * *

Wybrałam restaurację, wybrałam sukienkę, wybrałam fryzjera, kosmetyczkę, szminkę, kolczyki, perfumy, bieliznę nawet, niech mnie diabli. Buty kupiłam w Witkacu, dwa tysiące osiemset złotych, choć moim zdaniem wyglądały zwyczajnie.

Powiedziałam tylko Ninie. Teatralnie złapała się za głowę, błagała, żebym nie szła, powtarzała, że on mi złamie serce. Że to już nie Janek, że to nie mój mąż, że to już wyłącznie Twardowski.

— On cię zniszczy, Lidka — mówiła podniesionym głosem, chodząc w tę i z powrotem po naszej sali do tańca. — Będziesz się z niego leczyć przez następne dziesięć lat.

— Tak, tak — powtarzałam, zamyślona. — Tak, tak, kochana. Masz rację.

Przyszłam pół godziny przed czasem i zamówiłam kieliszek czerwonego wina. Myślałam, że alkohol mnie uspokoi, nie uspokoił. Czekałam, wpatrzona we własne dłonie na białym obrusie. Dotarło do mnie, że wystroiłam się jak idiotka.

Pojawił się równo o czasie. Też wystrojony, choć jemu to pasowało. Jakby urodził się w tym stalowym garniturze, w tym płaszczu, z drogim zegarkiem na nadgarstku i bordową poszetką w kieszonce marynarki. Podaliśmy sobie ręce, jakbyśmy spotkali się na kolacji służbowej.

Ludzie przy sąsiednich stolikach bez skrępowania gapili się, śledząc każdy jego ruch. Ktoś robił zdjęcia telefonem.

Janek powiesił płaszcz, usiadł i od razu zaczął mówić. Rozumiałam co drugie słowo. Coś o umowie, o tym, że przeprasza, o warunkach, niebezpieczeństwie, że to wszystko dla mnie. Tak bardzo przepraszam, Lidka, Liduś, ty nawet nie wiesz, co ja musiałem przez te dziesięć lat, ile to mnie kosztowało, ale to wszystko dla ciebie. Przecież wstałaś wtedy, chodzisz, prawda? A mówili, że rdzeń przerwany, że się nie da, że to niemożliwe.

Potem opowiadał, że coś wymyślił. Wymyśliłem, Liduś, uda się, wszystko przygotowane, tylko się musisz zgodzić. Tylko musisz mi zaufać, ten jeden raz, o to tylko proszę. W końcu zapytał, czy mogłabym wyjechać. Daleko, dalej niż inni. Zostawić wszystko, zostawić to dotychczasowe życie. Wtedy nie wytrzymałam.