W sali radnej przy okrągłym stole siedzieli rabini i cadyki w szatach rytualnych, poważni, skupieni i strwożeni. W głębokiem milczeniu stali wysłańcy gmin, stłoczeni, nieruchomym, gorejącym wzrokiem wpatrzeni w starszyznę.
Powstał podtrzymany pod łokcie sędziwy cadyk i rzekł:
– Izajasz prorok mówił: „Biada narodowi grzesznemu, ludowi nieprawością obciążonemu, nasieniu złemu, synom złośliwym: opuścili Pana, bluźnili świętego Izraelowego, obrócili się wstecz [5]."
Usiadł, głową sędziwą trząsł i ciężko oddychał.
Podniósł się młody rabin przyjezdny i, zwróciwszy się do zebranych, mówił:
– Sędziowie i wierni prawu Mojżeszowemu! Poleciliście mi zbadać, zgłębić sprawę ważną. Uczyniłem to. Rzucam oskarżenie na głowę ukrywających się pod obcemi nazwiskami, złośliwych synów Izraela. Stwierdziłem, że nieprawości czynią i we krwi chadzają. Zbrodnia to przed Panem, bo izraelska krew przelana została przez nich! Zbrodnia to przed ludem naszym! Rosjanie i inne narody, widząc żydów śród morderców nielitościwych, nienawiścią pałać przeciwko nam zaczynają. Poleje się krew narodu wybranego, zginą winowajcy i niewinni mężowie, niewiasty, dziatki! Ze słowami opamiętania zwróciliśmy się do synów złośliwych, w nieprawości trwających, lecz oni tyłem się odwrócili ku Panu. Nie nachylili uszu ku prośbom i radom kapłanów jego. Serca ich pozostały zimne na proroctwo Izajaszowe, głoszące: „Ziemia wasza ogołocona, miasta wasze ogniem popalone, krainę waszą przed wami cudzoziemcy pożerają i spustoszeje, jako w zburzeniu nieprzyjcielskiem". Oskarżam przeto nieprawych wielkiem oskarżeniem, podług Miszny i Tosefty, zgodnie z tekstem Makkot, albowiem „zetrze złośniki i grzeszniki społem, a którzy Pana opuścili, będą wyniszczeni". Oskarżam i żądam śmierci dla nich, jako że prawo dał nam Mojżesz: „Kto uderzy człowieka, a ten zamrze, ma być śmiercią karany"!
Znowu podnieśli rabini cadyka sędziwego, a ten ręką potrząsnął i rzekł poważnym głosem:
– Powtarzam za Ezechielem słowa Jehowy: „Przetoż i Ja będę czynił w zapalczywości: nie sfolguje oko moje, ani się zmiłuje, a gdy będą wołać do uszu moich głosem wielkim – nie wysłuchania ich"!
– Amen! – wyrzekli rabini i cadyki, pochylając głowy.
– Amen! – westchnął tłum.
Sługa synagogalny umieścił na stole urnę. Wszyscy obecni stłoczyli się dokoła. Rabin oskarżyciel czytał nazwiska, a drążcy, wiekowy cadyk wyjmował z urny kartki. Cisza zaległa salę. Rabin wykrzykiwał:
– Salomon Szur! Cadyk odpowiadał:
– Biała kartka.
– Mojżesz Rozenbuch!
– Biała…
Trwało to długo. Ogłaszano coraz to inne nazwiska, a po nich odzywał się słaby głos starca:
– Biała…
Nareszcie, gdy rabin odczytał:
– Dora Frumkin…
Cadyk podniósł nad głową kartkę i rzekł uroczyście:
– Czarna!…
Prawie do północy odbywało się głosowanie. Czarne kartki wykonawców wyroku śmierci padły na Dorę Frumkin, Kanegissera, Fanię Kapłan, Jankiela Kulmana, Mojżesza Estera i pięciu innych członków gmin żydowskich, które dostarczyły synhedrjonowi nazwisk ochotników, gotowych zgładzić zbrodniarzy, ściągających na cały naród izraelski nienawiść i zemstę świata chrześcijańskiego.
Sala powoli opustoszała. Tylko cadyki, kiwając głowami, długo pozostawali w niej, szeptali coś do siebie i wzdychali.
Tej nocy w tajemnicy zapadł wyrok.
Nikt o nim nie wiedział, bo gmina, jak rój pszczół, umiała działać społem, milczeć i ukrywać zamiary swoje.
jednocześnie w innem też miejscu była postanowiona śmierć znienawidzonych komisarzy ludowych, srożących się coraz bardziej.
Lenin ani na chwilę nie przerywał swojej pracy. Wytężał wszystkie siły i zdolności swoje, aby zburzyć to, co przeszkadzało mu w budowie nowego życia.
Zwierzał się z planów swoich przed Nadzieją Konstantynówną, właściwie przed samym sobą.
Siedziała milcząca, nieruchoma. Czuła się przedmiotem, niezbędnym w tej chwili wynurzeń Lenina.
– Socjalizm… socjalizm – to mrzonka! – mówił. – Dla niego nie dość rozwoju kapitalistycznego przemysłu i proletaryzowania społeczeństwa. Nie! Dla socjalizmu konieczne jest jeszcze coś, co ma się zrodzić tu i tu!
Z temi słowami uderzył się w czoło i pierś.
– Nie chodzi mi o socjalizm!… Jest niemożliwy, bo ludzkość nie posiada poczucia i potrzeby ofiarności…
Spostrzegłszy, że żona podniosła na niego oczy z milczącem pytaniem, zawołał:
– Tak! Tak! Jestem tylko lawiną, przebijającą gwałtem drogę dla socjalizmu w przyszłości! Teraz chcę zburzyć przeszkody: własność prywatną, indywidualność, kościół i rodzinę. Są to przeklęte twierdze, wstrzymujące postęp! O kapitalistach i burżujach nie myślę. Za miesiąc lub dwa nic z nich nie pozostanie. Nie byli ani zorganizowani, ani nie mieli odwagi przeciwstawić się nam. Idą jak barany pod nóż! Cha! Cha! Trudno będzie z chłopami, bo są najmocniejszymi drobnymi burżujami! Pazurami i zębami trzymają się ziemi…
– Masz jakiś plan? – wtrąciła nieśmiałym głosem Krupskaja. – Wybuchnął wesołym śmiechem i odparł:
– Już zabiłem im klina do głowy, opublikowawszy dekret o wykonaniu wywłaszczenia ziemi samorzutnie przez chłopów bez udziału jakiejkolwiek władzy! Już tam piękne iluminacje urządzają nasi potulni, pobożni chłopkowie, podrzynają gardziele i pieką swoich panów" w palących się dworach! Teraz udało mi się rozbić partję socjal-rewo-lucjonistów, przeciągając na swoją stronę ich lewy odłam. Skusiłem ich służbą w „czeka", gdzie mogą wypuścić, ile zechcą krwi z posiadaczy dużych obszarów ziemi! Będą się starali! Teraz wbijamy w chłopskie łby przeświadczenie, że konstytuanta, jak dziurawa, znoszona podeszew, nikomu nie jest potrzebna, bo ziemię już posiedli na wieczyste władanie!
– Znowu dużo piszesz… nocami – szepnęła nadzieja Konstantynówna, z niepokojem spoglądając na żółtą twarz męża.
– Cóż chcesz, moja droga? Nasza dyktatura stała się dyktaturą dziennikarzy! – zaśmiał się. – My dopiero odwodzimy potęgi drukowanego słowa, które coprawda natychmiast popieramy czynem!
Odezwał się dzwonek telefonu. Lenin zdjął trąbkę z aparatu. Po chwili wesołym, radosnym głosem mówił do kogoś:
– Bardzo się cieszę! Proszę przyjść. Czekam! Zwracając się do żony rzekł:
– Za kwadrans będę miał wizytę… Krupsakaja, o nic nie pytając, wyszła.
W kilka minut później zjawił się sekretarz Lenina i zameldował:
– Helena Aleksandrówna Remizowa…
– Proszę! – żywo odparł Lenin i poszedł ku drzwiom.
Do gabinetu weszła Helena. Miała bladą, wzburzoną twarz, usta jej drżały, w oczach migotały iskry gniewu.
– Przychodzę do pana ze skargą! – zawołała bez powitania.
– Co się stało? – zapytał Lenin, uśmiechając się ironicznie.
– Byłam w cerkwi ze swoimi wychowańcami. Ach! To wprost straszne! Wierzyć mi się nie chce! Raptownie wdarli się żołnierze czeki, powypędzali modlących się, szukających ukojenia i pocieszenia!… Proszę pomyśleć, że to teraz Boże narodzenie! Żołnierze biją ludzi, bluźnią straszliwie, strącają ze ścian obrazy, wyłamują podwoje, prowadzące do ołtarza, zwlekają z jego stopni biskupa, znęcają się nad nim, a później strzelają do obrazów i krzyżów… To straszne! To może wywołać wybuch oburzenia ludu, wojnę domową!
– A czy lud się sprzeciwiał, odgrażał, wszczynał bunt? – spytał Lenin, spokojnie patrząc na Helenę.